#1 2006-06-22 16:01:31

 Azdrubal

Śpiew Demona

Zarejestrowany: 2006-06-19
Posty: 320
Punktów :   

"Wojownicy IV Ery"

Tak jak uprzedzałem, niektóre wydarzenia zostały zmienione, inne całkowicie wymyślone:P
Przepraszam również za stylistykę. Mogłem coś przeoczyć, albo pominąć...
Co do kolejnych części, druga powinna się "ukazać" w ciągu kilku następnych dni;)


CZĘŚĆ PIERWSZA - POLON I KIRKO


Hej Polon! Nie pędź tak, bo nie nadążam! – w oddali za Polonem dał się słyszeć niski głos Araka.

Polon jednak nie zwracał uwagi na zdyszane wołanie człowieka. Jak zwykle, dał się ponieść wyobraźni i teraz nogi same go niosły poprzez piękną łąkę skąpaną o tej porze roku w niezliczonej ilości kwiecia. Polon jak każdy dzieciak z wioski, spędzał czas głównie na zabawach ze swoimi rówieśnikami. Jednak w odróżnieniu od kolegów i koleżanek, nigdy nie zaznał głodu, ani innych przykrych doświadczeń, które zwykle niesie ze sobą życie w ubóstwie.
Jego ojciec, Kiram był szlachcicem i posiadał w swoim majątku kilka wiosek oraz spore połacie żyznych ziem. Ponadto Polona charakteryzowała jeszcze jedna szczególna cecha. W odróżnieniu od swoich rówieśników, był jedynym pół elfem w zasiedlonej wyłącznie przez ludzi, rolniczej wiosce Barre, leżącej na południe od Rivangoth.
    Tak więc Polon, jako pół elf, był o wiele szybszy i sprawniejszy od swoich kolegów – zwykłych ludzi, co wykorzystywał na każdym kroku. Nawet teraz, kiedy biegł zobaczyć zachód wiosennego Słońca, zlewającego się mocną czerwienią z linią widnokręgu, wyprzedzał Araka z nieukrywaną radością.
    Kiedy zdyszanemu i spoconemu Arakowi udało się w końcu dołączyć do Polona, ten siedział już spokojnie na szerokim pniu ściętego drzewa, rosnącego kiedyś na samym szczycie wzgórza. Odpoczywali,  w milczeniu patrząc w stronę zachodzącego Słońca... Polon po raz kolejny zastanawiał się nad tym, kim jest. Jak to się stało, że jego matka była elfem i wreszcie, dlaczego jego ojciec nigdy nie chciał mu o tym opowiedzieć...

- Polon, chyba już pora na nas?
- Ja jeszcze nie idę, chcesz to idź sam.


Arak popatrzył tylko na kolegę. Nic nie mówiąc, wstał i po chwili zniknął za plecami pół elfa.
Polon siedział na pniu jeszcze długo, wieczór zamienił się powoli w ciepłą i gwieździstą noc. Na bezchmurnym niebie Księżyc świecił jasno, zwiastując kolejny słoneczny dzień. Polon w końcu postanowił wrócić do domu. Dobrze wiedział, że dzisiaj również nie uzyska odpowiedzi na dręczące go pytania...
    Zbliżając się do wioski, jego bystre oczy zauważyły bijącą łunę nad zabudowaniami. Zaczął więc biec jak najszybciej potrafił. Kiedy dotarł do pierwszych chat, słyszał już krzyki strachu i rozpaczy, pomieszane z innymi, pełnymi gniewu i okrucieństwa, które z całą pewnością nie należały do ludzi. Ukradkiem skradając się w pobliże dworu swojego ojca, Polon czuł coraz wyraźniejszy zapach śmierci, który był tak intensywny, że paraliżował niemalże całe jego ciało strachem i grozą.
    Kiedy w końcu udało mu się podejść na tyle blisko, aby zobaczyć co dzieje się w jego domu, gorzko pożałował tego, że Eli – Ghan dał mu patrzeć na okrutną rzeź, jednocześnie czyniąc Polona całkowicie bezradnym...
Widział, jak trolle zabijają całą służbę, jakby od niechcenia rozbijając im czaszki swymi potężnymi maczugami. Jak jego ojciec i starsza siostra walczą ostatkiem sił, przyparci do ściany budynku. Jeden z trolli wbił ojcu włócznię pod żebra pozbawiając go tym samym życia. Usłyszał przeraźliwy okrzyk bólu Paerli, kiedy zmiażdżono jej nogi ponabijaną kolcami maczugą. Ten krzyk, przechodzący powoli w cichy jęk, nie tylko zapadł mu na zawsze w pamięć, ale również przypomniał o kimś, kogo kochał nad życie. O malutkiej Kirko, swojej siostrzenicy, która pewnie płacze teraz w kołysce na piętrze! Obawa o jej życie okazała się większa od strachu. Polon okrążył szerokim łukiem dwór. Podkradając się od tyłu, cały dygotał, jednak musiał spróbować...
Na szczęście, tylne drzwi dla służby nie były zamknięte. Wszedł powoli i ostrożnie, wypatrując co chwilę mogącego nadejść z każdej strony zagrożenia. Kiedy w końcu udało mu się wejść na piętro, zobaczył małą Kirko leżącą w kołysce. Spała, zupełnie jakby cała sytuacja jej w ogóle nie dotyczyła. Wszystko w pomieszczeniach na piętrze było na swoich miejscach. Polon dopiero teraz pojął dlaczego. Zarówno główne schody, jak i wejście dla służby były za małe, aby jakikolwiek troll mógł się nimi przecisnąć!

Dzięki Ci, o wspaniały Eli – Ghanie za opatrzność, którą otoczyłeś to dziecko!

Wypowiadając w duchu te słowa, Polon bardzo szybko zabrał małą, bacząc jednak aby jej nie zbudzić i tym samym nie narobić niepotrzebnego hałasu. Z owiniętą w ciepły koc Kirko, jak najszybciej opuścił płonący już dom tą samą drogą, którą przyszedł.
Biegł tak daleko, jak tylko starczyło mu sił. Oby jak najdalej uciec od miejsca okrutnej rzezi, które kiedyś było jego domem. Kiedy w końcu się zatrzymał, cały poobcierany i brudny, poczuł wielkie zmęczenie. Nogi ugięły się pod nim. Upadł na kolana, ostatkiem sił walcząc ze sobą, aby nie upuścić Kirko. Zdążył jedynie odłożyć ją delikatnie na ziemię, po czym nagłym targnięciem skierował swoje wyczerpane ciało w przeciwną stronę...
Zwymiotował, a w chwilę później stracił przytomność.

     Kiedy się obudził, leżał owinięty w koc. Obok płonęło ognisko, otoczone przez kilka zakapturzonych, niskich postaci, w milczeniu popijających jakiś okropnie śmierdzący napój.
Spróbował usiąść, jednak wygłodzone ciało po raz kolejny odmówiło posłuszeństwa. Upadł z powrotem na ziemię, uderzając przy tym boleśnie o jakiś większy korzeń. Jęk bólu, który wydał z siebie przy upadku, spowodował jednak, że jedna z zakapturzonych postaci podeszła do niego. Kiedy po chwili Polon otworzył znowu oczy, zobaczył stojącego nad  nim i przyglądającego mu się z zaciekawieniem oraz troską, szerokiego w barach, niskiego mężczyznę o długiej, zaniedbanej brodzie i włosach splecionych w warkocze.

- Skąd się wziąłeś tak głęboko w lesie, dzieciaku? Nie uważasz, że to nie za dobra pora ani miejsce, aby taki chłopak szlajał się samopas po lesie, do tego z niemowlęciem?

Ostatnie słowa wypowiedziane przez nieznajomego momentalnie obudziły Polona.

- Kirko! Co z nią? Nic jej nie jest?
- Spokojnie chłopcze. Zajęliśmy się nią troskliwie, nic jej nie jest. Ale odpowiedz wreszcie na moje pytania. Skąd się tu wziąłeś?


Wtedy Polon opowiedział wszystko, co zdarzyło się w jego wiosce. Nieznajomy słuchał w milczeniu, od czasu do czasu kiwając jedynie głową. Kiedy Polon skończył, dano mu pić i jeść, po czym odezwał się jeden z milczących do tej pory mężczyzn.

- Zatem wiemy już, że jesteś dzielnym chłopcem, Polonie. Pora zatem, abyśmy i my opowiedzieli coś o sobie. Jesteśmy wędrownymi krasnoludami, jam jest Blain, zwany Krukiem. Jestem przywódcą tej kompanii, proponuję ci zatem chłopcze, abyś dołączył do nas, bo tak samo jak i my, nie masz już domu. Zaopiekujemy się tobą i twoją siostrzenicą, bo uznaliśmy, że swoją odwagą zasłużyłeś na naszą przyjaźń.

Tak oto, Polon dołączył do wędrownych krasnoludów. Blain nauczył go tropienia zwierzyny oraz oprawiania mięsa. Balim uczył młodego pół elfa władania bronią, głównie toporem oczywiście. Zinna, kiedy nie opiekowała się Kirko, uczyła go nie tylko pisać i czytać, ale również liczyć i pokazała Polonowi, jaka jest wartość złota.
Gildor, najstarszy z krasnoludów, opowiadał Polonowi stare historie, kiedy to walczył u boku samego Gloina, wodza krasnoludów. Jednak wszyscy na równi przyczynili się do tego, że Polon nauczył się pić ów śmierdzący napój, który Khazadowie nazywali spirytusem...
Tak minęło pięć lat. Na podróżach od wioski do wioski, gdzie krasnoludy handlowały z wieśniakami, aby zarobić na jedzenie i picie. Polon nauczył się być przydatny, stał się równym członkiem drużyny Kruka. Przez pięć trudnych lat życia zmężniał, nauczył się walczyć wręcz, jak i toporem, dzięki czemu w wielu miasteczkach zarabiał na życie, siłując się na rękę w karczmach, oraz walcząc na pięści na jarmarkach.
Pewnego letniego wieczoru, kiedy bawił się wraz z krasnoludami w mieście Rivangoth, gdzie udało mu się wygrać sporą sumkę siłując się z miejscowymi osiłkami, Polona zaćmiła spora ilość piwa i spirytusu.
Wczesnym rankiem obudził go potężny ból głowy i pragnienie. Powoli otworzył przekrwione oczy. Leżał w rynsztoku za karczmą. Był całkiem sam, po jego druhach nie było śladu.
Na szczęście, Polon miał przy sobie jeszcze kilka brązowych, udał się więc w stronę jarmarku, gdzie zaspokoił głód i chociaż na chwilę, pragnienie. Nie dla wędrownego pół elfa jednak wielkie miasto. Szukając cichego zaułka, żeby odpocząć trochę, znalazł coś zupełnie innego.

- Oddaj pieniądze przybłędo!

Polon o mało nie zakrztusił się zagryzanym właśnie kawałkiem rogala, kiedy ktoś pchnął go lekko, ale zdecydowanie w plecy. Obrócił się powoli, starając się jednocześnie zachować równowagę.

No słyszał, com mówił? Dawaj sakiewkę oszuście!

Naprzeciwko Polona stało czterech, uzbrojonych w noże osiłków, z których jednego Polon poznał, bo siłował się z nim dzień wcześniej na rękę w karczmie. Oczywiście wygrał i teraz najwyraźniej miał oddać zarobione pieniądze. Problem polegał jednak na tym, że Polon już dawno tych pieniędzy nie miał…
Nie zastanawiając się wiele, z całej siły przyłożył stojącemu najbliżej osiłkowi, obalając go tym samym na ziemię. Nie docenił jednak przeciwników. Kiedy kopnął drugiego, poczuł nagły ból pod żebrem, a chwilę potem ciepło rozlewające się w okolicy uderzenia. Za chwilę znowu ból, tym razem na lewym udzie. Zanim jednak upadł, udało mu się jeszcze pozbawić przednich zębów kolejnego napastnika.
Kiedy leżał już na ziemi, a pod wpływem ran, obraz coraz bardziej mu się rozmywał, usłyszał krzyki i szczęk metalu uderzającego o inny metal.
Nagle wszystko ucichło. Poczuł jedynie, że ktoś go podnosi. Wtedy też, stracił przytomność.
     Obudził się z bólem w miejscach, gdzie został ugodzony nożem. Leżał na miękkim łożu, w czystej pościeli. Dotknął ręką bolących miejsc stwierdzając, że są one opatrzone lnianymi bandażami. Znajdował się w niskim, przytulnym pomieszczeniu. Przez małe, półokrągłe okienko wpadało niewiele światła, przez co w pokoiku panował przyjemny, nie rażący oczu półmrok. Rozejrzał się z ciekawością. Niewielkie, gustowne meble oraz mahoniowy, okrągły stolik ustawiony pod małym oknem. W rogu, naprzeciw łoża Polona unosił się dym. Pół elf początkowo pomyślał, że jest tam kominek. Kiedy jednak udało mu się zogniskować bardziej wzrok, okazało się, że źródłem błękitnawego dymu nie jest palenisko, tylko fajka trzymana przez odzianą na granatowo postać.
Polon z trudem wciągnął w płuca więcej powietrza i niemalże szeptem przemówił:

- Komu mam dziękować za uratowanie mi życia i opatrzenie ran?
Jestem Polon, syn Kirama. Musisz mi wybaczyć panie, że nie oddam Ci w tej chwili należnego pokłonu, ale...
- Nie mów więcej młodzieńcze. Musisz wypoczywać. Póki co, ja będę mówił, a Ty odpowiadaj jedynie na pytania, które Ci zadam. Jestem Meliadus, mroczny elf w służbie Twierdzy Przymierza. Wraz z Drizztem z Błękitnej Gildii przynieśliśmy Cię tutaj ciężko rannego po tym, jak napadła Cię banda zbirów,  na których czele stał Berg Jaszczur... Oczywiście stał do chwili, kiedy go nie zabiłeś.
- Zabiłem?!
- Tak. Uderzyłeś herszta bandy z taką siłą, że upadł i rozwalił sobie głowę o bruk.


Polon chciał już coś powiedzieć, ale Meliadus nie pozwolił mu dojść do słowa.

- Powinieneś trafić na szubienicę, Polonie! Powiedz mi jednak najpierw, dlaczego ta banda cię zaatakowała?

Polon długo nie odpowiadał, starając się przypomnieć sobie jak najwięcej szczegółów z tamtej przygody. W końcu jednak odpowiedział Meliadusowi:

- Szukałem po prostu spokojnego miejsca, żeby odpocząć. Ten Jaszczur, jak go nazwałeś, chciał odebrać pieniądze, które wygrałem poprzedniego wieczoru, siłując się z nim na rękę w karczmie.
- Więc to tak...


Meliadus w zamyśleniu pociągnął z fajki, po czym wypuścił kłąb niebieskawego dymu.

- Powiedz mi jeszcze Polonie. Jesteś pół elfem, to wiem. Jednak kiedy czuwałem przy Tobie, majaczyłeś przez sen. Ciągle mówiłeś o jakiejś Kirko. Powiedz mi, kto to jest?
- To moja jedyna rodzina, jaka ocalała z rzezi w mojej wiosce.


Wtedy Polon opowiedział swoją smutną historię, Meliadus zaś słuchał uważnie. Kiedy skończył opowiadać, drow odpowiedział:

- Zbyt wiele złego Cię już w życiu spotkało. Wiele osób nie potrafiłoby przejść takiej próby. Ty jednak masz silną osobowość, nie poddajesz się. Ale o tym będzie jeszcze czas porozmawiać. Póki co, będziesz moim gościem, dopóki nie wyleczysz ran.

Meliadus wstał powoli i wyszedł z pokoju. Polon zasnął z powrotem.
Po tygodniu leczenia u Meliadusa, Polon odzyskał pełnię sił. Poznał również Drizzta –  drowa, który jak na mrocznego elfa przystało, pełen był sprzeczności, a co za tym idzie, posiadał burzliwą, chociaż ciekawą naturę. Dowiedział się również od swoich wybawców bardzo wiele o gildiach Rivangoth - bractwach rycerskich, które stanowiły nie tylko zbrojne potęgi tego miasta, ale również były ostoją tradycji, mądrości, a przede wszystkim, honoru rycerskiego. Kiedy tak słuchał opowiadań, postanowił dołączyć do Błękitnej Gildii, którą dawno temu założył Drizzt.
Drow nie był już co prawda mistrzem BG, jednak ciągle był jedną z najbardziej wpływowych osób nie tylko w gildii, ale w całym Rivangoth.
Pewnego dnia, Polon zapytał wprost Meliadusa, co musi uczynić, aby stać się Błękitnym?
Ten uśmiechnął się szeroko i poklepał Polona po ramieniu.

- Wiedziałem, że masz duszę wojownika. Drizzt również to zauważył. Co prawda, miałem na początku nadzieję, że przyłączysz się do mnie i Twierdzy Przymierza, jednak widząc Twoją sympatię dla Drizzta zrozumiałem, gdzie Twoje miejsce... Po prostu zapukaj do bram gildii chłopcze!

Tym oto sposobem, młody Polon wstąpił w szeregi Błękitnej Gildii, stając się wojownikiem dumnie noszącym niebieski herb na piersi. Poznał tam wielu przyjaciół oraz jeszcze bardziej zżył się z Drizztem. Uczył się pilnie, za broń początkowo obrał dwa potężne młoty bojowe, którymi potrafił w chwilach gniewu zadawać ogromne rany...
Gniewu, powodowanego bólem po utracie Kirko, po której ślad zaginął, ale też gniewu pochodzącego z głębi jego serca. Polon nigdy nie potrafił odpowiedzieć nawet sam przed sobą, skąd bierze się w nim tyle negatywnego uczucia, którego przyczyny nie zna...
Szkolący Polona instruktorzy szybko pomogli wybrać mu właściwą „ścieżkę walki”, którą powinien podążać, aby jak najlepiej walczyć i wygrywać ku chwale gildii.
Młody awanturnik, osierocony w młodym wieku, znalazł swoje miejsce na świecie. Wiedział już, kim jest – stał się furiatem, który wściekle atakuje, rąbie na oślep. Stał się berserkerem. Przez kolejne trzy lata walczył za honor, dumę i chwałę Błękitnych. Gildia, na której czele stała Valkiria Dinn, rosła w coraz większą potęgę pod jej mądrymi rządami. Dołączali do niej nie tylko nowi członkowie, ale też przechodzili z innych gildii, potężni wojownicy. Tydzień za tygodniem, błękitny sztandar powiewał na podium nad areną turniejową, szczycąc się coraz większą przewagą nad pokonanymi gildiami, oraz powoli ale też nieubłaganie zmniejszając przewagę obecnego lidera w Rivangoth - Gildii Wielkich Niezależnych.
   Pewnej zimowej soboty, kiedy Polon ponownie stanął na turniejowej arenie, zdarzyło się coś dziwnego. Coś, co zmieniło jego dotychczasowe życie. Jako pierwszego przeciwnika, wybrał Grora z Bastionu Nowego Grimburgu. Gror był krasnoludem, kroczącym drogą rycerza. Tak samo jak Polon, walczył zawsze swoim adamantowym toporem. Dwóch wielkich wojowników starło się w śmiertelnym boju. Każdy z nich walczył z olbrzymią zaciekłością, gdyż obydwoje chcieli przyczynić się do zwycięstwa swojej gildii.
   Dwa topory ze szczękiem zwierały się ze sobą wielokrotnie. Z olbrzymią siłą zadawane ciosy wprawiały adamant w drżenie. Po pierwszych minutach walki, zarówno pół elf, jak i krasnolud mieli już obolałe ręce oraz po kilka wgnieceń na swoich zbrojach. Szybszy i zwinniejszy Polon zdobywał coraz większą przewagę nad sapiącym już głośno rycerzem.
Kiedy więc Polon, pewny swojej wygranej zaatakował, jak mu się wydawało, po raz ostatni, Gror niespodziewanie przerzucił swoją broń do lewej ręki i błyskawicznie uderzył. Na szczęście dla berserkera jednak, nie zdążył skierować swojego topora ostrzem, a jedynie boczną, tępą częścią broni. Siła ciosu była tak ogromna, że Polon upadł z okrzykiem bólu na lewy bok. Teraz, ze zmiażdżonym barkiem, nie miał już prawie żadnych szans na wygraną.
Poczuł gniew i zawód, że po raz pierwszy od bardzo dawna zostanie pokonany...
Nagle jednak, coś krzyknęło w jego umyśle, niemalże rozrywając bólem czaszkę Polona. Oszalałe serce zaczęło pompować ogromną ilość adrenaliny, jego oczy zaszły czerwoną mgłą, zmiażdżone ramię przestało pulsować bólem...
Ciągle leżący na boku Polon zobaczył niewyraźnie, jak podchodzi do niego Gror. Sylwetka krasnoluda była rozmazana, ale Polonowi wydawało się, że widzi wredny uśmiech na twarzy rycerza. Wciąż trzymając topór w lewej ręce, wściekły Polon ostatnim desperackim wysiłkiem wyskoczył w górę tuż przed oniemiałym krasnoludem, wyprowadzając jednocześnie cios toporem...
    Śmiercionośna broń wydawała wpierw cichy świst, kiedy cięła powietrze. Potem świst zamienił się w zgrzyt, kiedy topór przebijał zbroję, wreszcie do zgrzytu przebijanej zbroi dołączył bulgotliwy odgłos rozcinanych z olbrzymią siłą wnętrzności....
Upadł na kolana. Trwał w tej pozycji dłuższą chwilę. Albo i wieczność, tego nie wiedział. Atak wściekłości powoli mijał, znowu czuł ból w ramieniu, czerwona mgła gdzieś się rozwiała, a zastąpił ją widok własnej krwi, kapiącej na klepisko i zbierającej się w coraz to większej kałuży.
Kiedy w końcu udało mu się wstać i obrócić za siebie, zobaczył leżącego na plecach Grora. Krasnolud był martwy. Na jego ustach zakrzepły pojedyncze bańki krwi pomieszanej ze śliną. Z rozciętej rany, niczym węże, wystawały częściowo porozcinane jelita. Poszarpana zbroja i przybitka przesiąknięta krwią, zlały się kolorystycznie z wnętrznościami Grora, przez co wyglądały teraz jako pojedyncze wysepki w morzu krwi.
Spojrzał pytająco na sędziów turnieju - wygrał tą walkę. Spojrzał następnie na mistrzynię, Valkirię Dinn. Skłonił się, pochylając nieznacznie czoło, po czym upadł nieprzytomny.

- Dochodzi do siebie.
- No, najwyższy czas! Mogę z nim porozmawiać?
- Odradzam, powinien wypoczywać...
- Słuchaj kowale, od ran i owszem, czasem ktoś umrze, ale od waszych zabiegów leczniczych, to prawie wszyscy trafiają do komnaty wskrzeszeń, więc precz z moich oczu!


   Polon uśmiechnął się, słysząc znajomy głos Drizzta. Obydwoje mieli takie samo zdanie o medykach i ich zabiegach...
Po chwili do komnaty wszedł Drizzt i z miejsca uśmiechnął się do Polona.

- No młody! Dałeś wczoraj piękny pokaz na arenie!
- Witaj Drizzt. Dzięki...
- Daj spokój, zasłużyłeś na gratulacje! Teraz tylko trzeba dopilnować, żeby Cię te konowały nie uśmierciły.
- Nie Drizzt! Proszę Cię, abyś powiedział oficjalnie w gildii, że umarłem właśnie!
- Co?! Polon, tobie chyba się klepki poprzestawiały od tego uderzenia?!
- Proszę, wysłuchaj mnie przyjacielu... Dzisiaj w czasie walki poczułem olbrzymi gniew, który dodał mi sił, ale też przypomniał o bólu za utraconą Kirko... Drizzt, ja muszę ją odnaleźć!
- To czemu chcesz wyruszać sam? Zwołamy ochotniczą drużynę...
- Nie. To jest tylko moja walka. Zrozum drowie! Proszę Cię, abyś powiedział w gildii, że umarłem. Oprócz Ciebie, nie chcę aby ktokolwiek poznał prawdę.
- Dobrze, niech i tak będzie Polonie. Ku chwale Błękitu!


Po tym oficjalnym pożegnaniu, Drizzt wyszedł ze świątynnej komnaty.
Polon, kiedy tylko wyzdrowiał, wymknął się pod osłoną nocy ze świątyni. Zabierając ze sobą tylko swój topór i trochę pieniędzy na drogę, opuścił Rivangoth, a wraz z tym, szeregi Błękitnej Gildii.


Kiedyś kochałam... Teraz walczę. Kiedyś chciałam żyć... Teraz zabijam.



http://img175.imageshack.us/img175/6228/adahalnowysygnkopialb7.jpg

Offline

 

#2 2006-06-24 14:28:28

 Azdrubal

Śpiew Demona

Zarejestrowany: 2006-06-19
Posty: 320
Punktów :   

Re: "Wojownicy IV Ery"

CZĘŚĆ II - KU CHWALE BŁĘKITU!


    Uderzył ostrzem celnie, paskudnie rozcinając szyję przeciwnika, powalając tym samym Dumana z Twierdzy Przymierza i wygrywając ostatnią turniejową walkę. Był świetnym wojownikiem, dzięki czemu Valkiria Dinn mianowała go instruktorem walki w Akademii Błękitnej Gildii. Drow z przyjemnością piastował to zaszczytne stanowisko. Razem z Khhagrenaxx’em przywrócili dawną świetność jedynej szkoły wychowującej wojowników "Ku Chwale Błękitu" i trenującej ich specjalnie pod kątem wstąpienia do Błękitnej Gildii. Szkoła, którą założyła sama mistrzyni, aby dokonywać selekcji jedynie najlepszych wojowników, dla których zaszczytem było późniejsze wstąpienie w szeregi Błękitnych. Teraz Azdrubal patrzył z dumą na zmagania turniejowe swoich najlepszych uczniów – Asbagarina, Kebabo i najmłodszego z nich, Sigmara. Tak jak Azdrubal – mroczny elf berserker, żaden z jego uczniów nie przegrał od bardzo dawna ani jednej walki na turnieju. Tradycją stało się też, że po każdym wygranym przez Błękitną Gildię turnieju, cała piątka wspólnie z mistrzem Khhagrenaxx’em opijała swe zwycięstwa w karczmie „Błękitne Motyle”.
Tak było i tym razem. W gospodzie piwo lało się całymi litrami, dzięki czemu atmosfera stawała się coraz luźniejsza, a co za tym idzie – weselsza.
    Ariuka wraz z Valkirią, śpiewały właśnie cudowną balladę o błędnych rycerzach z czasów I Ery Lotharis, poważny zwykle Mario Van Cool wtórował im, strasznie przy tym fałszując. Elasharr tańczył wraz z młodą i piękną Tashlarą. Drizzt, jak to miał w swoim zwyczaju, flirtował z jedną z pozostałych dziewczyn, tym razem padło na uroczą i olśniewającą uśmiechem Anushkę... Dziewczyna jednak znała drowa na tyle, że co prawda pozwalała się kokietować, jednak nie dawała zalotnikowi szans na cokolwiek więcej, ku jego wyraźnemu rozczarowaniu...
Mijały kolejne miesiące. Na codziennych treningach, sobotnich turniejach i ucztach do rana. Tak, Błękitna Gildia z pewnością nie była tylko bractwem rycerskim. Była czymś więcej – wspólnotą, gdzie wszyscy byli równi i mieli takie samo prawo głosu.
**************************************************************************************************************************************
    Poniedziałkowe, deszczowe popołudnie. Azdrubal postanowił wyruszyć na arenę wyzwań, gdzie walczyli ze sobą wojownicy zamiłowani w czystej walce. Bez sztandarów, herbów, jakichkolwiek oznak gildyjnych. Na tej arenie spotykali się jedynie ci, którzy kochali walkę samą w sobie, w najczystszej jej formie. Drow założył swoją adamantową zbroję, przerzucił magiczny topór przez plecy, po czym spojrzał jeszcze raz za siebie, czy aby nie zapomniał niczego. Do areny położonej na uboczu miasta, miał pół godziny drogi konno. Zawsze jednak wolał iść na piechotę, aby móc rozkoszować się widokiem Gaju Błękitnych Motyli, w którym kiedyś narodził się Drizzt, jeden z najsłynniejszych mrocznych elfów, założyciel Błękitnej Gildii i jej pierwszy mistrz. Azdrubal był z nim bardzo zżyty, może dlatego, że też był drowem, który pojawił się nagle i nie wiadomo skąd... Oczywiście, Azdrubal znał swoje miejsce narodzin, jak i historię swojego życia, ale nie miał zamiaru dzielić się nią z nikim. Ilekroć ktoś go zapytał o cokolwiek z przeszłości, odpowiadał zawsze tak samo:

Czy to ważne, skąd jestem? Liczy się to, kim jestem...

Kiedy w końcu dotarł na arenę, zapadał już zmrok. Po deszczu pozostały jedynie błotniste kałuże i ciągle pochmurne, szarzejące już zapowiedzią nadchodzącej nocy, niebo. Drow czym prędzej wykupił u zakonnych mnichów czar wskrzeszenia na dziesięć kolejnych walk. Spojrzał na tabelę wyzwań, od ubiegłego tygodnia spadł na trzydzieste miejsce w wynikach ogólnych.

Dobrze się składa... Będę mieć więcej przeciwników do pokonania...

Z takimi wesołymi przemyśleniami wszedł na ubitą ziemię areny. Dzisiaj postanowił wybrać przeciwnika na oślep, podając jedynie tabelowy numer rywala. Podszedł więc tylko do gońca odpowiedzialnego za powiadamianie o wyzwaniach i powiedział krótko:

Numer trzynaście, ja walczę toporem!

Naprzeciw Azdrubala stanął Havun. Drow znał go dobrze, jego przeciwnik był szermierzem w szeregach Błękitnej Gildii. Wysoki, posturą przypominał bardziej orka, niż człowieka. W ręku dzierżył potężny, adamantowy miecz oburęczny. Stanęli naprzeciw siebie, uważnie obserwując się nawzajem i oceniając swoje szanse w walce. Na częściowo zakrytej przyłbicą twarzy Havuna błądził lekki uśmiech. Azdrubal stał pewnie w lekkim rozkroku. Wiedział już, że to będzie ciężka i długa walka.

To co Havun? Walczmy wreszcie, bo chciałbym jeszcze kilka osób położyć dzisiaj na tej arenie!

Havun tylko wzruszył ramionami, po czym bez najmniejszego ostrzeżenia wyprowadził pierwszy sztych. Atakował szybko, dokładnie. Jego miecz, prowadzony wprawną ręką wirował w powietrzu niczym osa. Havun atakował bez przerwy, nie dając Azdrubalowi ani chwili wytchnienia. Drow jednak bronił się zaskakująco dobrze swoim toporem. Miecz szermierza trafiał w powietrze, ocierał się z chrzęstem z adamantowym toporem Azdrubala, czasem ześlizgując się tylko i zadając niewielkie, powierzchowne rany drowowi. Azdrubal cierpliwie znosił ataki napastnika, z satysfakcją zauważając coraz większe znużenie Havuna. Kiedy blokował toporem kolejny, prosty cios szermierza, Azdrubal zobaczył wreszcie szansę na zakończenie tej walki w postaci zbytnio wysuniętej nogi napastnika...
Kiedy tylko odparował miecz Havuna, z całej siły uderzył rękojeścią topora w kolano atakującego. Havun runął plecami i głową o ubitą ziemię areny. Nie zdążył nawet zaczerpnąć oddechu, nie mówiąc o próbie podniesienia się, bo Azdrubal w ułamku sekundy zakręcił swym toporem i z rozpędu wbił go między złączenie zbroi i hełmu szermierza, pozbawiając go tym samym głowy, która potoczyła się kilka metrów dalej.
W chwilę potem, ciało martwego Havuna zostało przeniesione przez służbę z areny do komnaty wskrzeszeń. Drow spojrzał na tabelę wyników. Zgodnie z zasadami, zajął w rankingu miejsce Havuna.
    Po krótkim odpoczynku i uleczeniu ran u kapłana, Azdrubal ponownie stanął przed tabelą rankingową. Nie zwracał uwagi na to, kto w tabeli jest nad nim, ponownie postanowił zdać się na przypadek. Tym razem wybrał przeciwnika z numerem ósmym.
    Tej wojowniczki nie znał. Imię „Serina”  nic mu nie mówiło, jednak nie przejmował się tym wcale. Stanęła naprzeciw niego z halabardą trzymaną oburącz. Zmierzył ją wzrokiem, wysoka mroczna elfka o kruczoczarnych, długich włosach, splecionych w warkocz, na którego końcu miała piękną mithrilową ozdobę, służącą jako spinka. Jej adamantowa zbroja lśniła odbijanym blaskiem rozmieszczonych na arenie pochodni. Stała bokiem do niego, ze znudzeniem przyglądając się swojej rękawicy, czym okazywała niezwykłe lekceważenie drowowi.

Już ja ci utrę nosa pedantko! Zobaczymy, kto za chwilę będzie stać nad zwłokami przeciwnika...

Serina jakby usłyszała myśli wściekłego Azdrubala, bo stanęła w pewnym momencie prosto i spojrzała w oczy drowa. Na znak pogardy dla niego, wbiła halabardę w ziemię, dając mu do zrozumienia, że będzie o wiele szybsza i zdąży chwycić swoją broń.
Tego było dla Azdrubala już za wiele! Ruszył na nią, biorąc jednocześnie zamach toporem... Poczuł jednocześnie ból zwichniętego nadgarstka, kiedy jego topór ciął jedynie powietrze i paskudny, rozlewający się ciepłem, ból prawego uda. Pod wpływem rany, uklęknął na lewe kolano. Serina znowu stała kilka kroków przed nim, a jej ponownie wbita w ziemię halabarda, ociekała ciepłą krwią drowa.

- Niezła jesteś! Dlaczego mnie nie dobiłaś od razu?
- Bo stwierdziłam, że pobawię się z tobą jeszcze trochę... Trzeba Ci utrzeć nosa, bo jako instruktor ABG, pozwoliłeś by pycha wypełniła twoje serce. Zapomniałeś o podstawowych zasadach każdego wojownika...
- Dosyć! Przestań chrzanić i walcz!


W tym samym momencie Azdrubal zaatakował ponownie.
Chwilę później obudził się w komnacie wskrzeszeń. Nawet nie wiedział, kiedy i jak go zabiła.
Pełen goryczy po przegranej walce, ale też ciągle zastanawiający się nad tym, kim jest tajemnicza postać o imieniu Serina, Azdrubal dowlókł się powoli do swego domostwa.
    Wieczorem, leżąc już w swym wygodnym łożu, przewracał się z jednego boku na drugi. W jego umyśle ciągle dudniły słowa Seriny...

„Zapomniałeś o podstawowych zasadach każdego wojownika...”
Ona ma rację... Waleczne i prawe serce zastąpiłem pychą i doświadczeniem.


Przewrócił się znowu, spojrzał na spoczywający w kącie topór, który jak zwykle, w półmroku, emanował czerwoną poświatą. Runy wyryte na broni, jakby w odpowiedzi na spojrzenie drowa zajarzyły ostrzejszym blaskiem. Nawet runy wtopione bezpośrednio w ostrze „Śpiewu Demona” dały się wyraźnie odczytać. Zanim zasnął, zdążył jeszcze pomyśleć o proroctwie Filgurtha.
W nocy dręczyły go koszmary. Widział posłańca śmierci w Gaju Błękitnych Motyli. Filgurth pochylał się nad martwym ciałem mrocznego elfa. Początkowo Azdrubalowi zdawało się, że to on sam leży martwy, wtedy jednak Filgurth spojrzał prosto w oczy przerażonego drowa i przemówił...

Dobrze wiesz Azdrubalu, że twoja dusza do mnie nie należy...

Filgurth nagle zniknął wraz z martwym drowem. Oczom Azdrubala ukazał się ponownie Gaj Błękitnych Motyli, a raczej jego zgliszcza. Zobaczył teraz kilka innych postaci, stojących z obnażoną i ociekającą krwią bronią. Postacie swym wyglądem bardziej przypominały dzieci Rah’aliela, aniżeli żywe istoty. Stali jakby nieruchomo. W poszarpanych płaszczach, wgniecionych i rdzewiejących zbrojach, trzymając topory, kosy, miecze, przyglądając się płomieniom trawiącym drzewa.
    Nie! Postacie nie patrzyły na ogień. Przed nimi Azdrubal zauważył kilka klęczących postaci. Zobaczył Valkirię Dinn, oddającą pokłon zakapturzonemu wodzowi upiorów. Widział Mario Van Cool’a broczącego krwią z rany po odciętej dłoni. Widział jeszcze kilku członków Błękitnej Gildii, których nie znał. Zobaczył wreszcie sztandar Błękitnych, jak zakapturzone postacie hańbią go i bezczeszczą, plując a nawet oddając mocz wprost na poszarpaną tkaninę...
Obudził się z krzykiem. Zimny pot zlepił jego ciało z pościelą, w której spał. W jego komnacie wszystko było na swoim miejscu, topór spoczywał tuż obok jego łóżka. Przez okno wpadał blask wyjątkowo słonecznego dnia. Na stole pośrodku komnaty stała misa z czystą wodą. Wszystko było w idealnym porządku. 
Kiedy dotarł do Akademii, zauważył olbrzymie poruszenie panujące wewnątrz murów. Ledwo przekroczył próg budynku, podbiegła do niego Tashlara.

- Azdrubalu! Wielki smutek zapanował w naszej gildii! Jego już nie ma! Od dzisiaj wszyscy mamy chodzić w uroczystych pancerzach. Zakaz trenowania!
- Chwila Tashlaro! Co się dokładnie stało, bo nic nie rozumiem?!


Tashlara wzięła klika głębokich wdechów. Po jej policzkach spłynęły łzy. Azdrubal pierwszy raz widział najemniczkę, aby płakała.
Ciągle szlochając, spojrzała na drowa przez łzy i wyszeptała tylko jedno zdanie.

- Drizzt nie żyje...

Azdrubal stanął jak wryty, te klika słów wypowiedzianych przez dziewczynę uderzyło w niego, jak wodny kafar.

- A więc to jego zabrał Filgurth w nocy..
- Co mówiłeś?
- Nic, tak do siebie tylko. Wybacz Tashlaro, muszę pilnie porozmawiać z Valkirią.


Bez słowa minął Tashlarę i udał się wprost do Ratusza.
Po dłuższej kłótni z wartownikami udało mu się w końcu dostać do gabinetu mistrzyni, Valkiria siedziała oparta łokciami o swoje mahoniowe biurko. Jej czarne kręcone włosy prostowały się w miejscach, gdzie przylegały do mokrych od łez policzków pięknej elfki. Kiedy zobaczyła Azdrubala, ponownie zakryła twarz w dłoniach. Po chwili dał się słyszeć jej szloch...
Drow poczekał chwilę, dał jej czas, żeby mogła się choć trochę uspokoić. W końcu zapytał o to, czego nie dowiedział się od najemniczki Tashlary.

- Pani, jak to się stało?

Podniosła głowę i popatrzyła na niego swymi niebieskimi oczami. Azdrubal zobaczył w nich ogromny smutek po stracie bliskiej osoby.

- Dzisiaj rano znaleźli go wartownicy w Gaju Błękitnych Motyli. Był już martwy.
- Czy kapłani nie mogą go wskrzesić, o pani?
- Nie... Drizzt został skrytobójczo zamordowany. Nie mógł więc zatem wykupić wcześniej czaru wskrzeszenia. Kapłani są bezradni!
- Co?! Jak to zamordowany?! Kto go zabił?!
- Wiesz dobrze, że Drizzt był bardzo impulsywną personą. Miał wielu wrogów, jednak wraz z Radą podejrzewamy Legię Półksiężyca.
- Zniszczę ich! Wybiję do nogi...
- Dość drowie! Jesteś taki sam jak Drizzt. Póki nie mamy dowodów, zabraniam Ci prowokować „Legionistów” w jakikolwiek sposób! O czymś jednak chciałeś ze mną porozmawiać, przychodząc do mnie?


Azdrubal był zły na mistrzynię, wiedział jednak, że nie może nic zrobić. Ukrywając starannie swój gniew, opowiedział zatem Valkirii o swym nocnym koszmarze, oraz o postaciach w kapturach, przed którymi uklękła Błękitna Gildia. Kiedy skończył, zauważył błądzący gdzieś w kącikach ust cień ironicznego uśmiechu na twarzy mistrzyni.

- To był tylko sen drowie. Nasza gildia jest jedną z najpotężniejszych w całym Lotharis i zapewniam Cię, że nigdy nie pozwolimy na hańbienie naszego sztandaru, zwłaszcza przez jakiś obszarpańców. A teraz odejdź i nie zawracaj mi głowy swoimi mrzonkami!

Azdrubal wstał wściekły i wyszedł bez słowa z gabinetu. W jego głowie znowu odbijały się echem słowa Seriny...

- Miałaś rację, serca Błękitnych przepełniły się pychą i arogancją, a to nie wróży nic dobrego...

Po wyjściu z Ratusza poczuł pragnienie. Postanowił zatem przepłukać gardło w najbliższej karczmie. Gospoda „Błękitne Motyle” buła pusta, przecież nie było jeszcze nawet południa. Trzymając w dłoni złocisty napój, Azdrubal usiadł przed kominkiem, wyciągnął nogi przed siebie i zaczął analizować w myślach wszystko, co zdarzyło się w ciągu kilku ostatnich dni. 
- Najpierw Serina, która pokonała mnie z taką łatwością, jakbym był jakimś żółtodziobem. Jej słowa, które otworzyły mi oczy na to, co się dzieje w Błękitnej Gildii. Potem runy na toporze... Przecież one świecą tylko w czasie szału bojowego...
- Witaj instruktorze!


Z zamyślenia wyrwał Azdrubal znajomy głos. To Sigmar wraz z Asbagarinem zawitali do gospody.

- Witajcie. Widzę, że nie tylko ja poczułem pragnienie o tak wczesnej porze...
- Byliśmy u mistrzyni. Złożyliśmy kondolencje z powodu śmierci Drizzta, ale też chcieliśmy ją prosić o pozwolenie pozostania w Akademii na stałe... Wyrzuciła nas na bruk, stwierdzając twardo i jasno, że przejście ucznia z Akademii do Błękitnej Gildii jest zaszczytem, a my nie mamy wyboru...
- Chcieliście pozostać w Akademii? Po co?
- Trenerze, jesteśmy jednymi z najlepszych uczniów. Nauczyłeś nas wiele, nie tylko walczyć... Zawsze wpajałeś nam, żebyśmy podążali za głosem serca. Chcemy zostać z tobą!


Azdrubal spojrzał na swych wychowanków. Znał Sigmara dosyć dobrze, wiedział więc, że ten nie kłamie.

- Dobrze Sigmarze, wstawię się za waszą sprawą oficjalnie na najbliższym posiedzeniu rady. Nie jestem co prawda, Błękitnym Radnym, jednak jako instruktor Akademii, mam prawo zgłosić petycję odnośnie waszego pozostania w Akademii...
- Nie tylko odnośnie nas, Azdrubalu! Wielu uczniów chce pozostać w szkole, bo widzą że w gildii nie dzieje się nic dobrego...


Asbagarin przerwał nagle, bo zrozumiał, że obraził tą wypowiedzią wszystkich Błękitnych i może ponieść za to karę. Chciał jeszcze coś dodać na swoją obronę, wytłumaczyć się. Azdrubal jednak uciszył go zdecydowanym ruchem ręki.

- Asbagarinie, masz prawe serce i bystry wzrok, jednak na przyszłość pilnuj też języka, bo nie wszystkim możesz zaufać.
- Przepraszam trenerze, ja...
- Dosyć łowco! To co usłyszałem, zachowam dla siebie. Co do waszej prośby, przedstawię ją Radzie. Tymczasem bywajcie!


Dopił szybko piwo i udał się z powrotem do swego domu, stwierdzając że nie będzie potrzebny ani w gildii, ani przy przygotowaniach do uroczystości pogrzebowych.

Ostatnio edytowany przez Azdrubal (2006-06-27 18:16:08)


Kiedyś kochałam... Teraz walczę. Kiedyś chciałam żyć... Teraz zabijam.



http://img175.imageshack.us/img175/6228/adahalnowysygnkopialb7.jpg

Offline

 

#3 2006-06-27 18:20:08

 Azdrubal

Śpiew Demona

Zarejestrowany: 2006-06-19
Posty: 320
Punktów :   

Re: "Wojownicy IV Ery"

CZĘŚĆ III - Uroczystości pogrzebowe

    Po przedstawieniu do rozpatrzenia prośby adeptów, Azdrubal udał się do domu Drizzta, aby jeszcze raz, ten ostatni, spojrzeć na martwe ciało przyjaciela. W skromnym domku kręciło się mnóstwo osób. Służba, dbająca o porządek przy mającej się odbyć niedługo ceremonii pogrzebu, wartownicy pełniący honorową straż przy zwłokach drowa, całe mnóstwo ubranych odświętnie, z żółtą wstążką żałobną Błękitnych. Oprócz tego byli również ambasadorzy innych gildii, aby przekazać szczere kondolencje wszystkim Błękitnym. Byli ubrani w złote zbroje Grindal, Maredin, oraz O’gelendar z Gildii Wielkich Niezależnych. Ze Smoczego Kła przybył, cały w czerwieni, Raklen. Z Twierdzy Przymierza jako ambasador i wierny kompan z młodości, Meliadus. Nie zabrakło również barbarzyńców z  gildii Teologicznie Kontestujących Najemnych – Gristkina, Anselthor’a Unvih’a i Bjorka. 
Wszyscy oni składali oficjalne wyrazy współczucia i ubolewania członkom Błękitnej Gildii.
   Ceremonia pogrzebowa rozpoczęła się zgodnie z tradycją. O zmierzchu ciało martwego drowa wyniesiono na całunie do Gaju Błękitnych Motyli, gdyż w testamencie Drizzt jako swoją ostatnią wolę podał, iż życzy sobie, aby jego prochy rozwiał wiatr w tymże właśnie Gaju.
Procesji przewodziła Valkiria Dinn. Ona też, jako pierwsza zaczęła śpiewać pieśń żałobną, w której wznosiła modły o jego duszę do Eli Ghana, boga wszystkich dobrych istot, oraz do Isaela – boga Słońca, aby ten zawsze świecił jasno nad duszą drowa, ale też nad jego dziełem życia – Błękitną Gildią.
   Azdrubal, jako jeden z niosących całun, wyraźnie słyszał słowa śpiewane przez prowadzącą procesję Valkirię.

- Nawet w takiej chwili mistrzyni bardziej troszczy się o sztandar, niż o martwego przyjaciela!

Ta smutna myśl towarzyszyła mu przez całą drogę. Kiedy niósł całun, w duchu złorzecząc mistrzyni, zbierał w nim coraz większy gniew... Kiedy dotarli w samo centrum Gaju, na rozległą polanę, procesja zatrzymała się, a pieśń umilkła.
Na czoło procesji wysunął się wraz z wartownikami Elasharr. Kiedy gwardziści zajęli wyznaczone uprzednio miejsca, a wokół zapadła niczym niezmącona cisza, zaczął:

Kiedyś wyszedł stąd,
Otoczony motyli rojem...
Nabrał powietrza w piersi
I oznajmił marzenie swoje.
Że fundamenty gildii tu postawi,
Od błękitu Niebios nazwę jej wziął,
Honor i dobro będzie w niej sławił,
Więc teraz Błękitnymi nas zwą!
Potężnych wojów w niej trenować chciał,
By w obronie dobra zawsze stali,
Chroniąc słabszych i ciemiężonych,
Więc teraz Błękitną Gildię obrona sławi!

U Twego boku zawsze będziemy,
W obronie honoru, murem staniemy.
Walcząc do ostatniego tchu,
Zwyciężymy, albo polegniemy!

Wiernie służyłem u twego boku...
Pozwoliłeś mi dostąpić tego zaszczytu.
Dzisiaj już Ciebie nie ma Mistrzu,
Spoczywaj w spokoju, Ku chwale Błękitu...


Tak samo Azdrubal wsłuchany w słowa wiersza, jak i inni żałobnicy, nie zauważyli początkowo postaci, która dopiero na polanie włączyła się pomiędzy procesję...

- Hahahaha! Wy walczycie w imię dobra?! Cała wasza niebieska banda, to jedno wielkie pośmiewisko!

Cały tłum obrócił się w kierunku, skąd dochodził głos. Valkiria, czerwona od gniewu, zakrzyknęła:

- Pokaż się, jeśli starczy Ci odwagi!

Spomiędzy drzew wyłoniło się kilka odzianych na czarno postaci.

- A pewnie, że mam odwagę! W przeciwieństwie do Ciebie, tchórzliwa wiedźmo... Jestem Jehran, ambasador Legii Półksiężyca. Czyżbyś zapomniała zaprosić mnie na ceremonię? Mnie, ambasadora najlepszej gildii w całym Lotharis?!

Na te słowa stojący obok całunu Azdrubal nie potrafił już nie zareagować. Nie potrafił, ale też nie chciał. W mgnieniu oka wyszarpnął halabardę zaskoczonemu wartownikowi i rzucił się na oślep wprost na nieuzbrojonego ambasadora Legii Półksiężyca.
    Kiedy udało mu się choć częściowo zapanować nad swoim szałem, leżał już na plecach, przytrzymywany przez kilka postaci, w tym również przez Błękitnych wojowników. Wytrącona mu z ręki halabarda leżała tuż obok martwego Jehrana.
Azdrubal nie zobaczył już reszty ceremonii, gdyż czterech wartowników odprowadziło go skutego łańcuchem do przytulnego lochu znajdującego się w podziemiach ratusza Błękitnej Gildii.
    Prowadzony jak pies na łańcuchu, ze skutymi rękami i nogami, wlókł się powoli długim podziemnym korytarzem. Wartownicy, którzy go prowadzili, szli przed i za nim w milczeniu. Nie ponaglali go, nie smagali batami. Wiedzieli, kim jest Azdrubal, żywilini do niego szacunek zarówno ze względu na jego umiejętności bojowe i pełnioną funkcję, jak też za to, że nie pozwolił obrażać publicznie gildii.
Po rozpięciu łańcuchów, Azdrubala wtrącono do celi. Zdążył jedynie zauważyć, że pomieszczenie jest całkowicie puste. Nie było tam żadnych przedmiotów, ani deski lub siennika, na którym mógłby się położyć. W chwili, kiedy zamknęły się za nim drzwi, w celi zapanowała zupełna ciemność.
Powoli i ostrożnie szurając nogami, żeby się nie przewrócić, drow namacał zarys ściany. Nie odrywając od niej ręki, usiadł powoli. Splótł nogi i oparł na nich ręce. Nie był zmęczony, a na rozmyślania miał teraz dużo czasu...

   Gildia, do której się przyłączyłem, straciła wszystko to, na czym mi zależało... Albo może mi zaczeło zależeć na czymś innym? Mniejsza z tym. Skromność przemieniona w pychę, walka o dobro pozostała jedynie pustymi słowami, pod którymi skryta jest polityka... Akademia, którą odbuowaliśmy wraz z Khhagrenaxx'em, jest obecnie jedyną ostoją wszystkich cnot rycerskich, które kiedyś były w sercach wszystkich Błękitnych, a teraz są cechą wyróżniającą jedynie nieliczne jednostki.
Zabiłem Jehrana. Teraz będę mieć ostateczny dowód na to, czy Valkiria bardziej ceni sługę, czy politykę wobec innych gildii...
Wreszcie, co miał znaczyć tamten sen? Był proroctwem, ostrzeżeniem, a może czymś innym?
W najgorszym wypadku Rada zdegraduje mnie do rangi adepta, może miesiąc w dybach posiedzę... Ech, co ma być, to będzie. Przynajmniej bardziej zżyję się z adeptami.


    Obudził go wartownik, który przyniósł mu jakieś pomyje, tutaj zwane jedzeniem.

- Wstawaj Adzrubalu! Jak zjesz, to staniesz przed Radą i Mistrzynią Błękitu.
- Tak szybko? No dobra, w takim razie chodźmy od razu, tego świństwa i tak nie tknę...


Zastanowił się chwilę, po czym dodał jeszcze:

- Czy mogę się obmyć, zanim stanę przed Radą?
- Hmm, jesteś w sumie osobą, która pełni ważne stanowisko. Masz do tego prawo.
- Dzięki.


Po chwili spędzonej na porannym myciu, Azdrubal czysty i nawet w miarę schludnie ubrany, szedł po już po schodach w stronę gabinetu Rady BG. Niestety, musiał  zostać uprzednio skuty, więc po schodach bardziej skakał, niż szedł. Drow znał na pamięć rozkład i wygląd pomieszczeń w budynku. Jako instruktor, "biegał" przecież często, czy to do mistrzyni Valkirii, czy do mistrza ABG. Ci drudzy zmieniali się co jakiś czas, kiedy to mistrz stwierdzał że jest już zmęczony "niańczeniem" adeptów i przekazywał tytuł jednemu z zaufanych adeptów. Drow przychodził najczęściej z cotygodniowym raportem, w którym podawał listę najlepszych adeptów, którzy jego zdaniem mogą ukończyć kurs i wstąpić w szeregi Błękitnych. Obecnie, jako więzień patrzyłjednak z zupełnie innej strony na całą sprawę. Przedtem z dumą i szacunkiem wchodził po marmurowych schodach, na których rozpościerał się wzdłuż całej długości, majestatyczny niebieski dywan. Teraz najchętniej splunąłby pod nogi... Całe schody, zrobione z marmuru, złote świeczniki umieszczone na ścianach oraz zawieszone pod sufitem. Każdy załom poręczy zwieńczony posążkiem z mithrillu przeplatanego misternie wykonanymi, złotymi nitkami sla podkreślenia konturów.
   Wreszcie pięknie zdobione, wykonane z drzewa sandałowego drzwi, nad którymi osadzono herb Błękitnej Gildii, zrobiony niemal wyłącznie z białej platyny, w którym dokładnie połowę miejsca zajeły niebieskie kamienie szlachetne.
Wszystko to spowodowało, że Azdrubal poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła, wywołując mdłości...

- Azdrubalu, Instruktorze Akademii Błękitnej Gildii. Swoim godnym pogardy czynem, jakiego dopuściłeś się w czasie trwania ceremonii pogrzebowej, nie tylko okryłeś hańbą siebie, ale również całą gildię. Zabijając ambasadora Legii Półksiężyca - Jehrana, złamałeś prawo Lotharis. Karą przewidywaną za taką zbrodnię, jest tylko śmierć! Nasza gildia zawsze przestrzegała prawa i zawsze będzie je egzekwować. Wyrokiem Rady Błękitnej Gildii zostaniesz stracony trzeciego dnia, licząc od dnia dzisiejszego. Biorąc pod uwagę twe dotychczasowe zasługi i reprezentowane stanowisko, zostaniesz ścięty toporem na placu przed Ratuszem, tak jakbyś był szlachetnie urodzonym. Oto werdykt Błękitnej Rady, a odczytałam go ja, Valkiria Dinn.

   Pod drowem ugieły się nogi, jak mogli go tak po prostu skazać?!
Pomimo beznadziejnej sytuacji postanowił jednak umrzeć z honorem. Nic nie odpowiedział, nie kajał się, nie błagał o litość. Drow po prostu odwrócił się na pięcie (przynajmniej na tyle, na ile pozwalały mu łańcuchy u nóg) i skniął na strażników, aby odprowadzili go do celi.
   Tym razem Azdrubal został osadzony w celi dla skazanych. O ile poprzednia cela była całkowicie pusta, w tej leżały porozrzucane w nieładzie, gnijące szmaty oraz walały się stare sienniki. Cela skazańców posiadała jednak dwa plusy w porównaniu z poprzednią ciemnicą. Pierwszym, niewątpliwym atutem było małe, zakratowane okienko, przez które wpadał blask dnia. Drugim, o wiele ważniejszym plusem było to, że mroczny elf nie był w celi sam.
   Naprzeciwko niego spał na jednym z lepszych sienników, barczysty mężczyzna. Azdrubal postanowił, że weźmie przykład z towarzysza niedoli. W chwilę potem, w celi rozlegały się już tylko odgłosy śpiących więźniów.
Odgłosom tym, towarzyszyły od czasu do czasu pisknięcia i chrobotanie gryzących się szczurów.
   Kiedy drow się obudził, mężczyzna siedział naprzeciwko niego. Oparty plecami o ścianę trwał w bezruchu, wpatrując się prosto w Azdrubala.

- Kto i za co?
- Azdrubal, były instruktor ABG. Za zabicie ambasadora. A ty?
-Kiedy zabiją?


Azdrubal, lekko poirytowany zlekceważeniem jego pytania, odpowiedział dopiero po chwili.

- Za dwa dni, ścięcie toporem na...
- Na placu przed ratuszem. Mnie powieszą za kłusowanie w Gaju Motyli w tym samym czasie, co ciebie zetną. Zwą mnie Tondher, jestem... Byłem kowalem.
- Skoro byłeś kowalem, to po co kłusowałeś?
- Skoro byłeś instruktorem, to znałeś zasady. Czemuś więc zabił?


  Drowa zaskoczyła odpowiedź Tondhera. Wiedział, czemu to zrobił, ale na pewno nie powiedziałby tego Tondherowi...
Zapadłą cisza, żaden z nich nie wiedział, o czym można rozmawiać przed śmiercią. Przez kolejne dwa dni, nie odzywali się do siebie zbyt wiele. Aż do chwili wyjścia na egzekucję.

- Dzięki za towarzystwo Azdrubalu

   Tondher wraz z Azdrubalem zostali wyprowadzeni pod eskortą z celi. Po wyjściu na plac, oślepiło ich Słońce.
Początkowo prowadzenie przez strażników, nie byli w stanie zobaczyć, ile osób zebrało się na placu. Sądząc jednak po odgłosach, Azdrubal stwierdził, że jest całkiem popularną osobą dzisiejszego dnia...
Kiedy w końcu jego wzrok przyzwyczaił się do światła, zobaczył tłum gapiów przed sobą. Po jego prawej stronie stał Tondher, a tuż przed nimi kat. Ten ostatni stał obok niemiłych dla oczu drowa rekwizytów, czyli szubienicy i sporych rozmiarów pnia z wbitym weń toporem.
   Tondher natomiast stał, jak gdyby wyszedł przed swoją chatę, doglądnąć gospodarki i parobków. Azdrubal też pogodził się już z faktem, że przyjdzie mu położyć głowę pod topór.
Kiedy herold gildyjny odczytywał publicznie wyrok dla skazańców, przekrzykując gwizdy gawiedzi, Azdrubal z rozrzewnieniem stwierdził, że od takowych gwizdów wolałby znowu wymóc na jakiejśmłodej i pięknej dziewczynie westchnięcia rozkoszy... W chwilę jednak się opamiętał i stwierdził, że sytuacja zaczyna go przerastać, bo w takich chwilach nie powinno się myśleć o chędożeniu, a raczej modlić do Isaela...
W pewnym momencie jednak zauważył jakiś cień, przemykający chyłkiem tuż przy murze. Kiedy spojrzał ponownie w to miejsce, nic już nie zauważył.

- Pewnie mi się zdawało - pomyślał.

Pomimo tego, drow miał wrażenie, że za chwilę zdarzy się coś ważnego...

- Głupi drowie! Oczywiście, że się zdarzy coś ważnego! Zetną cię i tyle.

Azdrubal drgnąl. To nie była jego myśl. Coś odezwało się w jego głowie.
Przemyślenia drowa brutalnie przerwał strażnik, popychając go do przodu, w stronę pnia. Drow posłusznie postąpił kilka kroków do przodu. Uklęknął i położył głowę na pniu, zwracając się twarzą w stronę tłumu. Kątem oka dostrzegł postać w szarym płaszczu, stojącą na murach obronnych z łukiem w ręku.
   Usłyszał, jak kat dźwiga z lekkim stęknięciem topór. Zobaczył, jak postać w płaszczu błyskawicznie napina łuk i niemalże nie mierząc, wypuszcza strzałę...
  Kat zwalił się do tyłu. Upadł na plecy, upuszczając topór za siebie. Strzałą tkwiąca w jego gardle, przeszła na wylot. Tłum ogarneła panika, Valkiria stała jak zamurowana. Nawet wtedy, gdy cztery kolejne postacie torowały sobie mieczami drogę przez tłum, zmierzając w stronę Azdrubala.
Wszystko było dokładnie zaplanowane. Cztery postacie siosły pod pachy Azdrubala i Tondhera, podczas gdy łucznik zabijał w mgnieniu oka każdego, kto stanął im na drodze.
Jedna z czterech postaci, wolną ręką rozkuwała w międzyczasie niedoszłego straceńca. Kiedy drow był już wolny, ta sama postać wyjęła spod płaszcza topór. Jego topór!
   Teraz mroczny elf biegł już na równi ze swoimi wybawcami. Na drodze w bramie staneło im dwóch rosłych Błękitnych, jednak pierwszy z nich został od razu ugodzony strzałą w udo. Drubiego powalił siłą rozpędu Azdrubal, ogłuszając rękojeścią swej broni.
Kiedy przekroczyli bramę Błękitnej Gildii i wydostali się na otwartą przestrzeń, drow poczuł się naprawdę wolny. Jedna z postaci odsuneła kaptur. Azdrubal nawet nie był zdziwiony...

- Sigmar!
- Tak trenerze, to ja. Teraz jednak biegnijmy w tamte zarośla, gdzie czekają na nas konie.


Nie tracąc czasu, Sigmar wraz z towarzyszami pobiegli do pobliskiego zagajnika.
Pędzili przez cały dzień, w kieunku Gryfich Grani, gdzie wiedzieli że będą bezpieczni. Kiedy zatrzymali się był już wieczór. Azdrubal wraz z Tondherem usiedli na szerokim pniu, podczas gdy ich wybawcy zajęli się rozpalaniem ogniska. Drow był pełen podziwu. Jego wierni towarzysze i uczniowie zarazem, poświęcili swoje członkostwo w Błękitnej Gildii w imię przyjaźni i wiary w słuszność tego, co robią.
Po rozpaleniu ogniska, zebrali się wszyscy przy dającym ciepło ogniu. Azdrubal mógł więc przyjrzeć się pozostałym osobom. Siedzieli obok niego, Asbagarin, Kebabo, Sigmar, Gromph Baenre i Nekros.
Wyśmienitym strzelcem, który zapewniał im osłonę w czasie ucieczki, okazał się Tiuval, młody elf z Akademii. Jemu niestety nie udało się dołączyć do uciekających, ponieważ został zabity przez gwardzistów strzegących baszt na murach obronnych.
O ile widok uczniów Akademii nie zdziwił drowa, o tyle pomoc Grompha i Nekrosa była dla niego wielkim zaskoczeniem.

- Dlaczego mi pomogliście?
- Bo nie tylko ty Azdrubalu dostrzegłeś, co dzieje się w naszej gildii.


Nekros wypowiadał te słowa z wyraźnym żalem. Adzrubal doskonale rozumiał zarówno Nekrosa, jak i Grompha. Wszystko to, w co wierzyli i wspólnie tworzyli, okazało się kłamstwem...
Drow spojrzał na nich wszystkich.

- I co dalej?
- Założymy własne bractwo instruktorze! Pokażemy Błękitnym, na co nas stać... Postanowiliśmy wraz z Sigmarem, że dalej będziesz naszym instruktorem...
- Nie Asbagarinie! Ja muszę odnależć własną drogę w życiu. Przede wszystkim zaś, muszę odnaleźć pewną osobę...


   Sigmar i Asbagarin posmutnieli wyraźnie. Azdrubal, widząc miny swoich uczniów, dodał jednak:

- Nie martwcie się, jeszcze jakiś czas będę z wami, zanim nie podejmę decyzji, co mam robić dalej. Póki co, trzeba odzyskać nasze majątki, ale o tym pomyślimy jutro. Dzisiaj pora już spać.

Ostatnio edytowany przez Azdrubal (2006-07-01 15:42:01)


Kiedyś kochałam... Teraz walczę. Kiedyś chciałam żyć... Teraz zabijam.



http://img175.imageshack.us/img175/6228/adahalnowysygnkopialb7.jpg

Offline

 

#4 2006-07-01 21:07:33

 Azdrubal

Śpiew Demona

Zarejestrowany: 2006-06-19
Posty: 320
Punktów :   

Re: "Wojownicy IV Ery"

CZĘŚĆ IV - SPOTKANIE 

Kolejne dni minęły im na przygotowaniach. Pod przebraniem zakradli się za mury Błękitnej Gildii, szeptali po cichu zaufanym osobom swoje przekonania, starając się jak najwięcej osób przeciągnąć na swoją stronę. Jak się dowiedzieli, ich majątki zostały sprzedane i przekazane do skarbca w ratuszu. Nekros wraz z Asbagarinem, podając się za kupców i podrabiając kwity handlowe, odzyskali sporą część zarekwirowanych majątków, które kiedyś do nich należały. Również z uzyskanych datków od osób, które popierały po cichu buntowników, Asbagarin uzbierał ponad dziesięć milionów w złocie. Największym jednak sukcesem było zebranie i przekupienie całej grupy rzemieślników, budowniczych kapłanów…
   Dzięki tym działaniom, byli Błękitni uzbierali fundusze potrzebne na budowę własnej gildii. Kiedy rozpoczęto prace, nieocenione okazały się czary kapłanów, dzięki którym praca szła w bardzo szybkim tempie oraz pod osłoną czarów maskujących, cała budowa była doskonale ukryta przed oczami osób postronnych, a co za tym idzie, również przed oczami szpiegów.
   Azdrubal, w chwilach kiedy nie był potrzebny na budowie, zapuszczał się w dalekie szczyty Gryfach Grani, aby tam medytować w ciszy i skupieniu. Ciągle szukał odpowiedzi na dręczące go pytania zwłaszcza, jeśli chodzi o Serinę. Wciąż jednak nie mógł znaleźć odpowiedzi na żadne z nich.
Po dwóch miesiącach prace na budowie miały się już ku końcowi. Jako mistrza, wybrano Kebabo, ponieważ ogólnym głosowaniem stwierdzono, że gildia będzie bardziej przypominać bractwo zakonne niż rycerskie, to ratusz swą budową przypominał bardziej świątynię niż budynek, budynek którym swą siedzibę mają władze gildii. Kebabo w porozumieniu z Sigmarem i Asbagarinem nazwał gildię „Samotnym Płomieniem”.
   Dokładnie w dniu uroczystego zakończenia budowy, kiedy późnym popołudniem zaczęła się skromna uczta z tej okazji, Azdrubal postanowił po raz ostatni udać się na Gryfie Granie.

   Teraz siedział już na najwyższym ze szczytów. Myśli medytującego drowa płynęły leniwie, obierając własny, niczym nie skrępowany tor. Siedział na wielkim płaskim głazie, wpatrując się w zachód letniego Słońca.

- Taki sam wieczór, jak przed laty, kiedy byłem wyrostkiem jeszcze… - Zaczął przypominać sobie dawne zdarzenia, które zmieniły całe jego życie.
- Zamiast pnia drzewa, głaz… Brakuje jeszcze tylko głosu dawnego przyjaciela z dzieciństwa…
- Witaj Azdrubalu. Twoi towarzysze powiedzieli mi, że właśnie tutaj cię znajdę…


Drow obrócił się zaskoczony. Jednak zamiast przyjaciela, za jego plecami stała wojowniczka o kruczoczarnych włosach. Wysoka, w lśniącej, adamantowej zbroi. Znak herbu, który widniał na jej prawym naramienniku spowodował, że Azdrubal w ostatniej chwili powstrzymał się od dobycia swego topora…

- Serina?!
- Tak mam na imię drowie.
- Więc należysz do Wielkich Niezależnych?
- Tak. Oficjalnie jesteśmy… Albo raczej byliśmy wrogami. Przynajmniej do czasu, kiedy byłeś Błękitnym.
- Znałaś mnie wcześniej?
- Nie osobiście. Nie licząc naszej walki na arenie, nigdy się nie spotkaliśmy.
- To czemu przyszłaś teraz?
- Bo muszę coś sprawdzić…


Mówiąc to, Serina wyjęła nagle miecz i zaatakowała go. Drow był bez zbroi, co dawało mu pełną swobodę i przewagę szybkości nad przeciwniczką. Dzięki temu niemalże natychmiast odskoczył z głazu, unikając tym samym ciosu Seriny.

- Dlaczego to zrobiłaś?!
- Chciałam sprawdzić, czy jesteś godzien tego, żeby dołączyć do Gildii Wielkich Niezależnych.
- Hahahaha! A dlaczego miałbym do was dołączyć, co?
- Z prostej przyczyny. Żeby odnaleźć w końcu to, co utraciłeś bardzo dawno temu… Polonie, synu Kirama!


Azdrubal oniemiał. Skąd Serina mogła wiedzieć, kim był dawno temu? Nie dał się jednak zwieść, musiał się upewnić…

- A cóż to takiego?
- Twoja siostrzenica, Kirko. Jest mieszkanką naszej osady…


Drow o mało nie zemdlał z wrażenia. Jego siostrzenica, jedyna rodzina, jaką posiadał… Tyle lat jej szukał, a to ona znalazła jego…
Postanowili przenieść rozmowę na czas, kiedy siądą przy piwie w karczmie. Zeszli więc z powrotem do ucztujących towarzyszy Azdrubala. Na pytanie gdzie się udają, Serina odpowiedziała tylko, żeby się nie martwili o swego kompana. Drow jedynie przytaknął w milczeniu głową.
W czasie godzinnej jazdy konno, Azdrubal poprosił o możliwość jak najszybszego zobaczenia Kirko. Serina jednak wyjaśniła mu, że Kirko jest w tej chwili w Rakmie razem z poselstwem Gildii Wielkich Niezależnych. Drow postanowił więc nie pytać już o nic więcej, uznawszy, że na wszystko przyjdzie czas.
   Kiedy w końcu dotarli do bram gildii i odstawili konie, Azdrubal doznał kolejnego szoku.
Rozmach, z jakim wybudowano GWN, oszołomił go. Był tutaj pierwszy raz. Budynki imponowały wielkością, jednak w przeciwieństwie do BG, nie było w nich nic z pychy Błękitnych. Surowe, majestatyczne mury miały niewiele upiększeń. Jednym z nich były flagi i sztandary, powiewające dumnie na wietrze.
   Serina skierowała swe kroki w kierunku karczmy. Wraz z Azdrubalem usiedli w Sali kominkowej, wydzielonym specjalnie dla pragnących odrobiny spokoju wędrowców, jak i szukających natchnienia wszelakiej maści poetów, pisarzy i bajarzy, pomieszczeniu.
Był wczesny wieczór, więc w głównej sali karczmy zebrała się już spora grupa biesiadników, pragnących posłuchać nowych plotek, pożartować, ale przede wszystkim, przepłukać gardło piwem lub innym, mocniejszym trunkiem.  Drow jednak nie miał zamiaru ujawniać od razu swojej tożsamości, gdyż wiedział jaką reakcję może wywołać na Gwynczykach wiadomość, że był do niedawna Błękitnym. Pomimo swoich starań, w czasie kiedy przechodzili przez salę biesiadną karczmy, Azdrubal złowił kątem oka kilka ciekawych spojrzeń, rzuconych w jego kierunku.
   Po zjedzeniu smacznego posiłku, Serina zamówiła u karczmarza pokaźny dzban piwa.

- Zatem Azdrubalu, wiem o tobie wiele. Wiem, kim byłeś wcześniej, nie wiem jednak, skąd u ciebie te wszystkie zmiany?
- Dobrze, opowiem ci zatem całą historię, ale wpierw powiedz mi, skąd takie zainteresowanie moją osobą oraz, skąd w ogóle tyle o mnie wiesz?
- Dawno temu, kiedy gościłam w Rakmie, dowiedziałam się przypadkiem o Polonie, który przebywał jakiś czas w tej osadzie, a potem wyruszył do Is’mort, jednak nigdy stamtąd nie powrócił. Włożyłam wtedy tą wiadomość między plotki, bo nie słyszałam jeszcze, by ktokolwiek był takim szaleńcem. Jednak rok temu w naszej osadzie pojawiła się pewna dziewczyna. Była sierotą, przygarnęłam ją więc do siebie na służbę, aby pomagała w domu. Tą dziewczyną była Kirko. Wkrótce zaprzyjaźniłyśmy się i opowiedziała mi historię ze swojego dzieciństwa, kiedy to jej wujek Polon, uratował ją i siebie przed śmiercią z rąk trolli. Kirko była wtedy niemowlęciem, o historii rodziny opowiadał jej wujek w czasie kiedy wędrowali wspólnie z drużyną Kruka. Potem nagle Polon zniknął. Kruk powiedział jej, że prawdopodobnie nie żyje. Kirko jednak nigdy w to nie wierzyła. Kiedy podrosła, odłączyła się od krasnoludów i postanowiła odnaleźć Polona. Po długiej tułaczce trafiła do mego domu.
   Wtedy przypomniałam sobie o wiadomości, którą zasłyszałam w Rakmie i postanowiłam dowiedzieć się prawdy. Wierz mi, niełatwo było… Już straciłam nadzieję i gdyby nie przypadkowe spotkanie pijanego Drizzta w karczmie w stolicy, pewnie nigdy bym cię nie odnalazła. Na szczęście, słabość Drizzta do kobiet rozwiązała mu język. Do głowy by mi nie przyszło, że Azdrubal i Polon, to jedna osoba!

   
Drow milczał. Patrząc uważnie w ciemne oczy Seriny zastanawiał się, skąd w niej tyle wytrwałości…
W końcu jednak postanowił odwdzięczyć się jej szczerością za szczerość, choć wiedział, że nie będzie to łatwe.


Kiedyś kochałam... Teraz walczę. Kiedyś chciałam żyć... Teraz zabijam.



http://img175.imageshack.us/img175/6228/adahalnowysygnkopialb7.jpg

Offline

 

#5 2006-07-01 21:19:38

 Azdrubal

Śpiew Demona

Zarejestrowany: 2006-06-19
Posty: 320
Punktów :   

Re: "Wojownicy IV Ery"

CZĘŚĆ V - Czas wspomnień

   Dwudziestoczteroletni Polon nie przygotowywał się zbytnio do podróży. Zabrał ze sobą jedynie swój topór i lekką kolczugę. Z tygodniowymi zapasami jedzenia wyruszył konno w stronę Rakmy. Postanowił udać się na zachód, najpierw do siedziby Legii Półksiężyca, a potem…
Potem przed siebie, zdając się jedynie na przypadek, tak jak kiedyś wraz z krasnoludami, wędrując w przypadkowym kierunku. Pierwsze dni podróży mijały mu lekko. Niosący go wierzchowiec był dobrze zadbanym i ułożonym zwierzęciem, a droga którą przemierzał wraz z jeźdźcem, lekka i zadbana.
   Po trzech dniach podróży, dotarł do miasta najemników, które pod względem wielkości było trzecim największym miastem w Lotharis. Oczywiście, młody Polon tego nie wiedział. W Rakmie spędził tydzień, sprawdzając skrupulatnie listy wojowników, oraz wypytując handlarzy na targowisku o grupę wędrownych krasnoludów. Miał nadzieję, że znajdzie choćby najmniejszy ślad, choćby plotkę na temat kogokolwiek z jego dawnych towarzyszy.
    Niestety nie odnalazł nic, żadnej wskazówki, żadnego tropu, który pozwoliłby mu choćby o odrobinę przybliżyć cel poszukiwań. Tak samo było, kiedy odwiedził fort Daerin, nawet najmniejszej informacji o jego siostrzenicy.
   Załamany z powodu niepowodzenia, błąkał się bez celu po rozdrożach doliny Krumsh, wdając się często w utarczki z łowcami niewolników, lub patrolami orków, strzegących pieczołowicie granic doliny.
Pewnego dnia nieostrożny Polon omalże nie nabił się na włócznie jednego z częstych w tej okolicy, dwuosobowego patrolu orków. Jego nieostrożność skończyła się tak jak zawsze. W chwili, kiedy po krótkiej walce już miał dobić drugiego orka, okazało się, że ten całkiem nieźle włada wspólnym językiem…

- Błagam, nie zabijaj!
- A niby, dlaczegóż to nie?
- Bo ci pomogę! Wyprowadzę cię z doliny bezpiecznie.
- Akurat! Wystarczy, że zmrużę oko, a obudzę się w kopalni rudy, albo w ogóle.
- Nie! To mów, czego żądasz, tylko nie zabijaj!


Polon nie namyślając się długo, zażądał wpierw czegoś do jedzenia. Kiedy ork oddał mu swoje suszone mięso, Polon zażądał jeszcze informacji odnośnie krainy. Tutaj jednak pojawiał się pewien problem, ponieważ ork znał jedynie najbliższą okolicę, którą patrolował.

- Nie zabijaj orka! Zaprowadzę cię do dobrego szamana, on ci odpowie. Chodź, to niedaleko. To dobry szaman, on powie gdzie najlepiej iść, ale też odpowie na inne pytania, jeśli jakieś cię dręczą. To mądry szaman.

   Polon po chwili zastanowienia postanowił jednak zaufać orkowi. Stwierdził, że jeśli nie odnajdzie siostrzenicy, to i tak nie ma nic do stracenia.
Po godzinie pieszej wędrówki, dotarli wraz z Gatlugiem do szamana o imieniu Elrak.
   Stary szaman okazał się być rzeczywiście mądrym orkiem. Pokazał Polonowi nie tylko mapę całej doliny, ale też wskazał kierunek, gdzie pół elf powinien się udać, jeśli chce poznać odpowiedzi na dręczące go pytania. Polon początkowo nie chciał wierzyć, jednak szaman w końcu przekonał go, pokazując starą księgę, w której na jednej ze stron narysowany był smok. Rysunek swoim kształtem idealnie odpowiadał kształtowi znamienia, które Polon miał na lewej łopatce. Tak więc droga młodzieńca obrała nowy cel. Zaprowiantowany przez Elraka i Gatluga, wyruszył dalej na zachód, zachód potem na północ.
Na początku wędrówki Polon zastanawiał się nad tym, dlaczego Elrak zwrócił na niego tyle uwagi. Wkrótce jednak pojawiły się na jego głowie nowe problemy. Polon właśnie przekradał się pomiędzy strażnicami orków na granicy Is’mort…
   W przełęczy Nieumarłych panował wieczny półmrok, zupełnie jakby aura miejsca nie pozwalała przebić się choćby pojedynczym promieniom Słońca. Jednak pomimo braku tarczy Isaela na niebie, porę dnia i nocy określały w Is’mort zupełnie inne zjawiska. Polon zatem spał w dzień, w nocy zaś, starał się posuwać naprzód w miarę swoich możliwości. O ile w dzień kraina wydawała się całkowicie niezamieszkała, to w nocy budzili się jej mieszkańcy – zombie, lisze, nekromanci. Czasem nawet trafił się ocalały ze stoczonej wieki wcześniej bitwy demon, żołnierz dawnej armii R’ahaliela. Najpospolitszym jednak zjawiskiem, były zjawy, potępione dusze poległych wojowników, które nigdy nie zaznały odpoczynku w zaświatach. Te ostatnie nie mogły wyrządzić pół elfowi żadnej fizycznej krzywdy, ponieważ nie posiadały ciał. Mimo tego, były bardzo dokuczliwe, ponieważ potrafiły wyć w głowie Polona przez całą noc…
   Tak mijała cała wędrówka. W nocy nękany hordami zombich, od których coraz bardziej tępił się jego topór, z uszami pełnymi niemiłosiernych wrzasków potępionych zjaw, szedł Polon uparcie przed siebie. Wszędzie wokół poniewierały się zardzewiałe zbroje, potrzaskane hełmy, w których bielały od czasu do czasu, czaszki ludzi, elfów, krasnoludów…
Kiedy w końcu ataki całego tego plugastwa ustępowały, Polon kładł się na kilka godzin spać. Zawsze dręczony koszmarami, budził się często zlany potem, czasem wstrząsany dreszczami. Kiedy zaś zbliżała się noc, Polon ruszał dalej.
   Już na drugi dzień wędrówki, zauważył plus z wycia potępieńców. Wycie zwiastowało nadejście nocy i było swoistego rodzaju pobudką, ostrzegającą Polona przed większym, zbliżającym się nieuchronnie niebezpieczeństwem. Po tygodniu, był już tak przyzwyczajony i zobojętniały na to, co widzi, że zaczął wreszcie wysypiać się w miarę dobrze, podkładając pod głowę gnijące szczątki jakiegoś umarlaka. Przestał zwracać uwagę na zapach gnijącego mięsa, nie wzbudzał w nim już odrazy widok wylewających się wnętrzności.
   Mimo to wiedział, że panujący wokół, wszechobecny zapach śmierci powoli popycha go w stronę szaleństwa…
Po dwóch tygodniach od przekroczenia granicy Is’mort, obdarty, brudny i rozmawiający sam ze sobą Polon, dotarł w końcu do celu. Zobaczył na tle skał ziejące czernią wejście do jaskini, przed którym walały się całe stosy kości. Dotarł do Gardzieli Demonów!
Nawet nie zastanawiał się nad tym, że kiedyś z tej właśnie jaskini wyszła potężna armia demonów, siejąc wszędzie wokół rozpacz, panikę i trwogę. Armia, od której promieniowała aura nienawiści tak wielka, że wszystkie istoty, które stworzył Eli Ghan, doznawały ataku szaleństwa w zetknięciu z nią. Polon doskonale wyczuwał tą aurę, jednak jedyne uczucie, jakie w nim wywoływała, nie było ani rozpaczą, ani szaleństwem… Wprost przeciwnie, czuł nieodpartą chęć wejścia do niej. Ironia losu spowodowała, że Polon cieszył się na ten widok. Dotarł w końcu do celu podróży. Przyciągała go swoją tajemniczą mocą. Swoim, jak to później z zaskoczeniem stwierdził, pięknem…
   Kiedy udało mu się znaleźć i rozpalić pochodnię, niemalże oślepił go blask zalegających w jaskini stosów bogactw.
Skarby były poukładane, jakby czekały na śmiałka, który weźmie je ze sobą. Pod ścianą po prawej stronie od wejścia leżały złote monety, pierścienie, naszyjniki i inne złote drobiazgi.
Po lewej natomiast mienił się wszystkimi kolorami stos diamentów, rubinów, szmaragdów oraz innych drogich kamieni. Najbardziej jednak Polon zainteresował się ogromnym stosem uzbrojenia, znajdującym się niemalże naprzeciwko wejścia do groty.
   Adamantowej zbroje płytowe, ogromne tarcze z mithrillu, wszelakiej maści miecze, topory, halabardy. Pomimo zmęczenia Polon postanowił przyjrzeć się lepiej narzędziom walki, wykutymi przez pradawnych, dawno zapomnianych mistrzów rzemiosła.
   Oczarowany wspaniałym kunsztem wykonania broni, dopiero po chwili zauważył leżący na uboczu, adamantowy topór. Kiedy wytarł go z zalegającego kurzu, odsłonił lśniące, pokryte symbolami nieznanego Polonowi języka ostrza, które osadzone były w adamantowym odlewie czaszki. Rękojeść zaś, chociaż prosta, wykończona była drobnym wzorkiem na całej swojej długości, upodabniającym ją do wyprostowanego, smoczego ogona.
Oprócz dwóch rubinów w oczodołach czaszki, topór nie posiadał więcej zdobień. Ująwszy pewnie w dłoń budzący zachwyt topór, zatoczył nim kilka młyńców, ze zdziwieniem stwierdzając, że jest on bardzo lekki jak na swoje gabaryty.
W końcu jednak pierwszy zachwyt przedmiotem minął. Polon zaczął uważnie oglądać całą jaskinię w poszukiwaniu wyrytych na ścianach znaków, czy czegokolwiek, co stanowić mogło jakąś informację. Jednak po dwugodzinnym, bezowocnym poszukiwaniu, zmęczony postanowił znaleźć sobie jakieś miejsce do spania. Za posłanie ułożył sobie skórzaną przybitkę znalezioną pomiędzy zbrojami i zasnął niemalże natychmiast.
   Noc spędzoną w Gardzieli Demonów zapamiętał do końca życia…

- Witaj wojowniku – synu Eli Ghana! Przybyłeś tutaj, aby poznać odpowiedzi na dręczące cię pytania, a zwłaszcza na to, kim jesteś. Opowiem ci zatem historię twojej duszy…

Postać, która nawiedziła Polona w czasie snu, nie musiała się przedstawiać. Doskonale wiedział, że był to Filgurth – posłaniec śmierci we własnej osobie.

Opowieść Filgurtha:

- Dawno temu, kiedy po świecie chodzili jedynie faoni, zanim góry zrodziły pierwszego krasnoluda, zanim w nieprzebytych puszczach narodził się pierwszy lancet, a o ludziach wielki Eli Ghan nawet nie śnił, na żyzną i tętniącą wówczas życiem dolinę Is’anien, R’ahaliel sprowadził z znany sobie tylko sposób, swego najpotężniejszego sługę, demona Azdrubala.
   Wielka trwoga spadła na faonów. Demon, obdarzony przez swego stwórcę darami czarnej magii, jasnowidzenia, zdolnością przemiany, oraz odpornością na każdy, nawet magiczny oręż, dziesiątkował osady faonów. Jednak jego zdolności były niczym w porównaniu z nienawiścią do wszystkiego, co stworzył Eli Ghan, wpojoną Azdrubalowi przez R’ahaliela. Niszczył każdą napotkaną osadę, mordował każdego faona. Za swoją siedzibę Azdrubal wybrał olbrzymią jaskinię, w której nie tylko gromadził zdobyte skarby. Przed jaskinią demon układał starannie stosy czaszek, trofea po zabitych śmiałkach, którzy odważyli się rzucić mu wyzwanie.
   Faoni, nie mogąc pokonać Azdrubala, postanowili zebrać radę najznamienitszych umysłów wśród wszystkich plemion, aby ci uradzili, jak zabić potwora. Tak więc stowarzyszenie dwudziestu mędrców – magów, zebrało się w Allen, zwanej dzisiaj Ta’Quenda’Calig, gdzie co noc próbowali znaleźć wyjście z rozpaczliwej sytuacji. Niestety, nawet całonocne narady i modlitwy do Eli Ghana nie przyniosły skutku.
   W czasie pierwszej pełni księżyca od chwili rozpoczęcia obrad, oprócz członków rady, pojawił się jeszcze jeden, nieproszony gość…
   Przybrał postać ogromnego smoka. Niewiadomo, jakiego czaru użył Azdrubal, aby poznać miejsce zebrań faonów. Pojawił się niczym czarna chmura na rozgwieżdżonym niebie. Świst jego skrzydeł przypominał zapowiedź zbliżającej się burzy. W swej przewrotności, demon postanowił rozprawić się z faonami używając jedynie swych szponów, kłów i ogona. W trzy modlitwy rozszarpał, lub po prostu zeżarł prawie wsztkich członków grupy. Miecze i włócznie strażników nie stanowiły dlań żadnego zagrożenia. Jedyną ocalałą osobę, młodą Ylien porwał do swej pieczary, gdyż stawiała mu opór najdłużej ze wszystkich. Azdrubal postanowił zatem torturować ją tak długo, aż sama zacznie błagać o śmierć…
   Wciąż nieprzytomną Ylien ułożył przy jednej ze ścian swej pieczary, po czym przemienił się w faona, gdyż ręce istoty ludzkiej mają więcej wprawy w zadawaniu bólu, niż smocze szpony. Kiedy przykuwał faonkę do ściany, stanął w pewnym momencie oczarowany. Czar przemiany miał tą zasadę, że rzucający go w pewnej części zyskiwał zdolność postrzegania i myślenia, jak istota, w którą się zmieniał. Tak więc, jako smok, pożerał swe ofiary. Natomiast przemiana w faona zmieniła w Azdrubalu ocenę otaczającego go świata całkowicie. Był przecież dziełem R’ahaliela, a zmienił się w jego przeciwność, dziecko Eli Ghana…
    W czasie walki nie zwracał najmniejszej uwagi na wygląd ofiar, teraz jednak zaczął podziwiać urodę Ylien. Nawet kolczuga i bojowy rynsztunek, nie potrafiły ukryć do końca jej smukłej sylwetki. Długie i proste, czarne niczym granit włosy, opadały swobodnie na kark i plecy młodej dziewczyny. Kontrastująca z włosami jasna cera, była gładka niczym tafla jeziora w bezwietrzny dzień. Spojrzał na jej pełne usta o kolorze malin, lekko zadarty nos i doświadczył nieznanego do tej pory uczucia. Postanowił zbliżyć się do niej. Chciał zobaczyć, czy usta rzeczywiście mają smak dojrzałych, soczystych i słodkich malin. Pocałował ją.
   W tym momencie Ylien odzyskała przytomność. Jej wystraszone, piwne oczy napotkały wzrok Azdrubala. Widząc przed sobą przystojnego młodzieńca, Ylien uspokoiła się trochę.

- Kim jesteś? Gdzie jest Azdrubal? Zabiłeś go?

Azdrubal wziął głęboki oddech, spojrzał wprost w oczy Ylien. Wpierw zaczął ją uwalniać, aby zyskać trochę na czasie. Kiedy stanęła wolna wprost przed nim i powtórzyła swe pytania, podjął decyzję. Wiedział, jakie konsekwencje poniesie, jeśli odpowie w taki właśnie sposób… Mimo to, odpowiedział:

- Tak, Azdrubal nie żyje.

W tym samym momencie padł martwy. Zabił go R’ahaliel bo zobaczył, że stracił najpotężniejszego ze swoich sług.
   W tej krótkiej chwili, kiedy Azdrubal i Ylien zamienili ze sobą kilka słów, kiedy ich spojrzenia spotkały się, stało się coś niezwykłego. Narodziła się między nimi miłość. Między demonem i fanką. Dzieci nienawidzących się bogów połączyło wielkie uczucie.
   Ylien, kiedy zobaczyła, że tajemniczy wybawca padł martwy, zaczęła zanosić się łzami i modlić do Antolanty o zesłanie zrozumienia tego, co się stało. Bogini miłości, widząc wielkie uczucie Ylien, opowiedziała jej prawdę o prawdziwej postaci Azdrubala. Piękna fanka nie zraziła się jednak do de3mona. Zaczeła błagać Antolantę o przywrócenie do życia jej ukochanego. Bogini jednak nie mogła nic uczynić, bo chociaż Azdrubal poznając miłość, zyskał duszę, to będąc dzieckiem R’ahaliela, nie podlegał działaniu magii innych bogów.
Zrozpaczona Ylien, nie mogąc być z Azdrubalem, chwyciła więc najbliżej leżącą broń i odebrała sobie życie.
   Starcie tak wielkich sił, jak miłość i nienawiść, zachwiało równowagę tego miejsca, Polonie. To zdarzenie nie tylko zniszczyło krainę Is’anien, ale też otworzyło przejście pomiędzy światami Eli Ghana i R’ahaliela. Od tamtej pory zmieniono nazwę krainy na Is’mort, a wiele lat później armia demonów wyszły właśnie z tej jaskini.
   Od tamtej też pory, na Azdrubalu i Ylien ciąży klątwa. Ich dusze nie mogą zaznać ukojenia i odradzają się ciągle w ciałach śmiertelników. Kiedy się obudzą, dążą do tego, aby się odnaleźć i być razem. Ze względu na zły charakter duszy demona, odradza się on tylko w ciele mrocznego elfa. Ylien natomiast, jest zwykle elfką, lub pół elfką.

    Polon obudził się zlany zimnym potem. Już wszystko rozumiał. Wiedział, kim jest.
Spojrzał na leżący topór. Z łatwością odczytał wyryty na nim w języku faonów napis:

„Urodzony by walczyć,
Walczy by zwyciężać.
Pokochany bez nadziei,
Trwa by odnaleźć…”


Polon zrozumiał, że tym właśnie toporem Ylien odebrała sobie życie. Według legendy jednak, dusza Azdrubala budziła się tylko w mrocznym elfie, ponieważ jej czarny charakter nie pozwalał na odrodzenie się w innej istocie.
Ilekroć Azdrubal się obudzi, ze wszystkich sił i do końca swojego życia musi starać się odnaleźć Ylien.
   Polon ciągle jednak nie potrafił zrozumieć, dlaczego posłaniec śmierci objawił się jemu, skoro był pół elfem? Przez chwilę nawet przemknęło mu przez myśli, że jest wcieleniem Ylien, jednak szybko ją odrzucił stwierdzając, że to absurd.
Postanowił, że ze wszystkich skarbów zabierze jedynie topór. Nie chciał bowiem narazić się na gniew, lub co gorsza, jakąś klątwę ze strony zamieszkujących Is’mort istot, które rościły sobie prawa do skarbu. Kiedy ponownie rozpalił pochodnię, zrozumiał nagle, dlaczego Filgruth mu się objawił…
Jego ręce, nogi, całe ciało…. Miał ciemną skórę!
Stając się mrocznym elfem, poznał odpowiedź na ostatnie dręczące go pytanie. Gniew, który w nim tkwił od zawsze, pochodził z ukrytej głęboko w nim, drzemiącej duszy demona Azdrubala.
Schwycił pewnie swój nowy topór. Runy zapłonęły czerwonym blaskiem, ukazując nowy, jakby wtopiony w rękojeść napis:

ŚPIEW DEMONA!


*****Galeria do tej części*****

http://img55.imageshack.us/my.php?image=isanien2wd.jpg

http://img181.imageshack.us/my.php?imag … ien6gz.jpg

Ostatnio edytowany przez Azdrubal (2006-07-02 18:18:22)


Kiedyś kochałam... Teraz walczę. Kiedyś chciałam żyć... Teraz zabijam.



http://img175.imageshack.us/img175/6228/adahalnowysygnkopialb7.jpg

Offline

 

#6 2006-07-02 18:04:21

 Azdrubal

Śpiew Demona

Zarejestrowany: 2006-06-19
Posty: 320
Punktów :   

Re: "Wojownicy IV Ery"

CZĘŚĆ VI – Gildia wielkich Niezależnych

- Teraz już wiesz Serino, kim jestem…

Serina patrzyła na drowa w milczeniu. Zastanawiając się nad tym wszystkim, co usłyszała. Zbierając informacje na temat jego przeszłości wiedziała, że jest ona dosyć niezwykła, ale to co usłyszała, zaskoczyło ją całkowicie…
   Gdyby nie fakt, że widziała jego topór, że na Gryfach Graniach zobaczyła znamię na jego łopatce, nigdy by nie uwierzyła w tą historię, a jego samego nazwałaby kłamcą. Spojrzała ponownie w jego ciemne oczy. Nie wiedząc, co ma powiedzieć, postanowiła zmienić temat.

- Azdrubalu, co myślisz robić dalej? Chcesz być mistrzem „Samotnego Płomienia” zapewne?
- Nie. Nawet gdybyś nie wspomniała o Kirko, nie miałem zamiaru pozostać z moimi uczniami. Nie jestem już im potrzebny. Chciałbym natomiast być razem z Kirko, w jednej gildii…
- Kirko nie jest wojowniczką. Jest po prostu mieszkanką naszej osady.


Drow milczał dłuższą chwilę. Na jego czole pojawiła się pojedyncza, pionowa zmarszczka. W końcu podjął decyzję.

- Znasz moją przeszłość, wiesz że do niedawna byłem Błękitnym, twoim wrogiem. Czy mimo to, jesteś w stanie zaufać mi i przyjąć do GWNu?
- Nie do mnie należy taka decyzja. O przyjęciu, bądź odrzuceniu decyduje Grindal, a pod jego nieobecność Squo. Myślę jednak, że nie byłoby żadnych przeszkód, żebyś się do nas przyłączył. Zresztą, Quo jest teraz w Sali biesiadnej, więc jeżeli jeszcze nie jest pijana, możemy od razu z nią porozmawiać.


   Azdrubal skinął aprobująco głową, po czym wraz z Seriną przeszedł do głównego pomieszczenia gospody. Squo siedziała przy głównym stole wraz z towarzyszami. Kiedy Serina szepnęła jej na ucho kilka słów, krasnoludzica wstała i podeszła do nowego kandydata. Nie zadawała pytań, jednak Drow czuł jej świdrujący wzrok. W końcu jednak Squo odezwała się do niego.

- Wiem, kim jesteś. Byłam też na placu, kiedy miałeś zostać ścięty…
Zapamiętaj tylko jedno drowie. Jeśli nas zdradzisz, wykonamy wyrok śmierci od razu i żadni przyjaciele nie będą w stanie cię uratować. Czy dajesz mi zatem słowo honoru, że wszystkie tajemnice naszej gildii, które tu poznasz, zostawisz tylko dla siebie?


Azdrubal spojrzał zdumiony na surową twarz kobiety.

- Z tego, co zrozumiałem, z waszej gildii można wyjść tylko w jeden sposób… Kieując się w stronę królestwa Isaela. Ale dobrze, daję ci moje słowo!
- Nie, to nie tak. Odejść możesz zawsze, jednak nie wolno Ci zdradzić tajemnic naszej gildii.


Nagle rozpromieniła się w szerokim uśmiechu.

- Wybacz moją surowość drowie! Witaj w naszej gildii!

Mówiąc to, zaprosiła go gestem do stołu i wskazała na karczmarza, aby podał jeszcze jedno piwo. Azdrubal początkowo czuł się nieswojo w nowym towarzystwie. Po wzajemnym przedstawieniu się, wielu biesiadujących wojowników zerkało od czasu do czasu w jego kierunku. Zwykle były to typowe, pełne ciekawości spojrzenia, jednak Azdrubal dobrze wiedział, że kilku wojowników rozpoznało go jako byłego błękitnego. W pewnej chwili, do karczmy wkroczył ktoś jeszcze. Był to młody paladyn. Azdrubal od razu i bez najmniejszych wątpliwości, rozpoznał w nowej postaci swojego byłego ucznia, Sigmara.
Ten również niemalże od razu rozpoznał drowa. Bez żenady podszedł do stołu i przysiadł się do biesiadujących.

- Trenerze, co ty tu robisz? Przecież to nasi wrogowie!

Tym jednym zdaniem Sigmar zepsuł całą, tak wytrwale budowaną przez Azdrubala, nutę sympatii wśród nowych towarzyszy. Jako pierwszy, poderwał się Tsumoso, potężnej budowy barbarzyńca, słynący w turniejowych zmaganiach właśnie ze względu na ilość pokonanych berserkerów…

- Dość tego! Wiem kim jesteście, błękitne przybłędy! Czego tu checie? Szpiegować nas zapewne!

Na ten okrzyk poderwało się jeszcze kilku innych biesiadników. Teraz zarówno Azdrubal, jak i Sigma, mieli okazję przyjrzeć się z bliska kunsztowi kowala GWNu, bowiem w ich stronę wymierzonych było kilka obnażonych mieczy. Teraz głównym problemem Azdrubala było takie pokierowanie sytuacją, żeby miecze zagłębiły się z powrotem w pochwach, zamiast w miękkich ciałach.

- Dosyć! Wiem, kim był i znam jego historię. Mimo to przyjęłam go w nasze szeregi. Tak chcecie zawrzeć przyjaźń z nowym kompanem?! Chować mi to żelastwo, ale już!

Squo w mgnieniu oka zaprowadziła porządek z gospodzie. Azdrubal wiedział już, dlaczego mistrz tak potężnej gildii, jaką jest GWN, wybrał na swoje zastępstwo tą właśnie kobietę.
Dalsza część wieczoru przebiegała już tak, jak powinna. Upici do upadłego wojowie spali pod stołami, mniej pijani bawili się wspólnie tańcząc i śpiewając. Azdrubal natomiast przebywał za karczmą, gdzie pochłonęła go całkowicie czynność zwracania całej zawartości żołądka…

   Kiedy trzy dni później zobaczył Kirko, jak wraz z Seriną jadą w stronę koszar, gdzie Azdrubal miał tymczasową kwaterę, niemalże uklęknął z radości, by w chwilę potem wyskoczyć w górę. Cieszył się jak dziecko. Miał zresztą do tego jak największe prawo. Po czternastu latach samotności, odzyskał jedyną rodzinę, jaką miał w swoim życiu.
Była teraz dwudziestoletnią, piękną dziewczyną o złotych włosach.
    Zgodnie z daną mu obietnicą, Serina wyruszyła z GWNu dzień wcześniej, aby przekazać Kirko radosne wieści o odnalezieniu jej wujka, kiedyś Polona, a teraz Azdrubala.
   To był najszczęśliwszy okres w jego życiu. Dzięki doświadczeniu w walce, nie tylko wygrywał większość walk turniejowych, ale także służył często radą innym wojownikom z gildii. Pomimo nienajlepiej rozpoczętej znajomości, Azdrubal z czasem pozyskał współtowarzysza w swojej pasji, jaką była walka i analizowanie wszystkich jej aspektów. Przyjacielem tym okazał się Tsumoso, ten sam barbarzyńca, który nie tak dawno jeszcze chciał poczęstować Azdrubala swoją klingą…
Jednak najważniejszą rzeczą, której brakowało Azdrubalowi w Błękitnej Gildii, a którą odnalazł w GWNie, było poczucie jedności i szczęścia. Nie tylko z odnalezienia Kirko (chociaż to przedewszystkim) i znalezienia wielu przyjaciół, takich jak Squo, O’gelendar, czy Tsumoso. Nawet skryte uczucia, jakie z czasem drow zaczął żywić do Seriny, były tylko częścią tego „czegoś”, czego Azdrubal nie potrafił określić. W każdym bądź razie, był bardzo szczęśliwy. Czasem nawet zastanawiał się nad wyjawieniem swych uczuć Serinie. Kiedy wieczorami przechadzał się po Gaju Os, marzył o gromadce własnych dzieci, o cudownej żonie u boku, o rodzinie…
    W pewnym momencie wydawało mu się nawet, że Serina jest wcieleniem Ylien. Że to przeznaczenie, a nie przypadek spowodowały, że Serina go odnalazła i poznała prawdę.
Drow przechadzał się wraz z Kirko po Gaju Os. Siostrzenica kolejny raz próbowała namówić go, żeby wyjawił Serinie swoje uczucia. Azdrubal jednak, uparcie trwal przy przy swoim przekonaniu, ze jest jeszcze za wczesnie.
Kiedy tak przekomarzali się we własnych przekonaniach, w jednym momencie cały piękny świat Azdrubala legł w gruzy...

   Jego indywidualny koszmar przybrał postać głodnego warga, który w najbardziej niespodziewanym momencie wyskoczył z zarośli i w mgnieniu oka rzucił się na Kirko.
Drow złapał leżący najbliżej kamień. Ściskając w ręku swój jedyny oręż, z całej siły zdzielił atakujące zwierze, ogłuszając je na chwilę i własnym ciałem zrzucając z przewróconej siostrzenicy. W chwili, kiedy spojrzał w jej stronę, zrozumiał, że jest już za późno...
Obok niej powiększała się szybko kałuża krwi. Podszedł do leżącej siostrzenicy. Rozerwana szyja nie pozostawiała żadnych złudzeń. Kirko była martwa.
   Za swoimi plecami usłyszał hałas. To ranny warg podnosił się z ziemi, potrząsając głową.
Azdrubal stanął wyprostowany.

- Chodź ścierwojadzie! Rozgniotę cię na miazgę!

Czuł każde ścięgno, każdy ruch napiętych do granic możliwości mięśni... Oszalałe z bólu serce biło z ogromną siłą, tak że dostał zadyszki. Zwierze ciągle nie było w stanie ustać na prostych łapach. Nie próbowało nawet podejść w stronę drowa.

-No co, kur**?! Nie potrafisz podejść teraz?! To w takim razie ja podejdę!

Rzucił się wprost na warga, z gołymi rękoma. Żadna broń nie była mu potrzebna. Błyskawicznie złapał zwierzę za szyję, próbując je przydusić. Nie zwracał uwagi na pazury, którymi w samoobronie warg drapał po ramionach i nogach drowa. Kiedy jednak zakończona pazurami łapa trafiła celnie i wyryła czerwoną szramę na twarzy drowa, ten z żądzą mordu w oczach, przygniótł go całym swoim ciężarem i dosłownie zmiażdżył zwierzęciu kark.
Dopiero teraz spojrzał ponownie na leżącą Kirko. Dziki, ochrypły wrzask wydobywający się z jego piersi wypłoszył siedzące na drzewach ptaki. Wrzask drapieżnika...

Był poraniony dosyć boleśnie, jednak nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Wziął na ręce ciało siostrzenicy, a następnie ruszył w stronę świątyni Isaela. To była godzina męki dla drowa, bo zamiast z każdym krokiem oczyszczać i uspokajać go, powodowała coraz większy ból i gniew.
   Na swej drodze nie napotkał nikogo, o tej porze wszyscy siedzieli w domach albo w karczmie.
Idąc jak w letargu, dotarł w końcu przed drzwi świątyni.
Ze względu na porę, świątynia Isaela bała zamknięta. Kopnięte z całej siły drzwi otworzyły się jednak na oścież, niemalże zrywając mocujące zawiasy. Kiedy szedł w stronę ołtarza, nieliczne krople jego ran mieszały się na posadzce świątyni z kolorową mozaiką, ułożoną w kształt znaku boga Słońca.
Kirko już dawno nie krwawiła, jej zimne i sztywne już ciało, przybrało kolor kredy. Wyglądała jak figura, którą możnaby postawić przed ołtarzem, jako ozdobę. Zaciskając zęby ze złości, ułożył ją na głównym ołtarzu.

- Dlaczego mi ją odebrałeś?!

Nie słysząc odpowiedzi, w złości zaczął niszczyć wszystko wokół siebie. Kiedy ochłonął trochę, ponownie zwrócił się do wizerunku przedstawiającego boga Słońca. Teraz mówił już szeptem, jakby do siebie... Każde zdanie, każde jedno słowo, wypowiedziane przez jego usta, emanowało gniewem i bólem. To co wypowiedział, brzmiało jak przysięga...

- W bólu siła... W gniewie wytrwałość... W walce ukojenie... Stając się potworem, odrzucam ciężar bytu Polona...

   Do świątyni wbiegli zaaferowani hałasem kapłani. Widząc klęczącego drowa, a wokół niego porozbijane i powywracane przedmioty, kilku z nich chwyciło w dłoń swoje laski kapłańskie i ruszyło w stronę Azdrubala.
   Spojrzał przez ramię. Na twarzach zbliżających się do niego postaci w kapłańskich szatach widział jedynie desperację i przerażenie. Wtedy wstał i odwrócił się w ich stronę. Kapłani ujrzeli pooraną i zakrwawioną twarz, oraz błysk przekrwionych oczu... Teraz nie przypominał już mrocznego elfa. Zrozumieli swoją pomyłkę, ale było już za późno...
Zrozumieli że to, co wzieli początkowo za drowa, wcale nim już nie było... Mieli przed sobą rozwścieczonego i pałającego żądzą mordu demona, który całkowicie zawładnął opętanym ciałem.
Ruszył w ich stronę w milczeniu, a oni wiedzieli kim jest i co za chwilę się stanie. Stali sparaliżowani strachem, jakby ktoś nagle odebrał im władzę na ciałami.  Kiedy Azdrubal dopadł pierwszego i skręcił mu kark bez najmniejszego oporu, reszta kapłanów wciąż patrzyła tylko, nie mogąc zrobić nic w swojej obronie.
   Drugi kapłan upadł charcząc i trzymając się za ranę, z której przed chwilą Azdrubal wygryzł niemalże całkowicie tchawicę. Kiedy upadł, w jego wzroku dało się odczytać już tylko zdziwienie. Zupełnie, jakby prosił o oddanie mu wyrwanego narządu. Ostatni kapłan otrząsnął się i ruszył na drowa. Jednak zaprawiony w walce Azdrubal nie miał żadnego problemu z odebraniem życia ascetycznemu mnichowi.
   
  Nie oglądał się za siebie, nie zwracał uwagi na swój wygląd. Obchodziło go tylko jedno. Chciał znowu trzymać w dłoni swój "Śpiew Demona". Była już prawie półcoc, miasto spało. O zdarzeniu w świątyni mieszkańcy dowiedzą się dopiero rano, kiedy pierwsi modlący wejdą do świątyni.
  Bez przeszkód wszedł na teren koszar. Przekraczając próg swej kwatery widział śpiących wojowników, swoich niedawnych kompanów. Bez słowa wyjął spod łóżka swój topór, po czym opuścił mury gildii i udał się spowrotem w kierunku Gaju Os.

Ostatnio edytowany przez Azdrubal (2006-07-08 16:10:06)


Kiedyś kochałam... Teraz walczę. Kiedyś chciałam żyć... Teraz zabijam.



http://img175.imageshack.us/img175/6228/adahalnowysygnkopialb7.jpg

Offline

 

#7 2006-07-08 16:46:28

 Azdrubal

Śpiew Demona

Zarejestrowany: 2006-06-19
Posty: 320
Punktów :   

Re: "Wojownicy IV Ery"

CZĘŚĆ VII - Siedlisko zła

   Przemierzając tą samą drogę, którą zaledwie kilka godzin wcześniej szedł szczęśliwy z żyjącą jeszcze Kirko, Azdrubal nie myślał zupełnie o niczym. Miał głęboko w rzyci to, co się z nim stanie. Nie zwrócił uwagi na padający nagle, ulewny deszcz, który obmywał jego ciało z zaschniętej krwi. Nie przejmował się tym, że woda na nowo otwiera jego nie do końca zaschnięte rany po pazurach warga.
  Kiedy dotarł pomiędzy pierwsze drzewa, znalazł z łątwością liście Babki Lekarskiej, oraz rosnącą dziko Mandragorę. Tak jak kiedyś uczyła go Zinna, zmieszał rogryziony korzeń Mandragory z błotem. Ociekającą wodą papkę przyłożył bezpośrednio na największe rany i przykrył liśćmi Babki. Żeby prowizoryczne opatrunki nie odpadały z ran, zabandażował je własną, rozdartą w paski koszulą. Dobrze wiedział, że korzeń Mandragory nie tylko oczyszcza rany i działa przeciwbólowo. Roślina ma też właściwości narkotyczne, więc trzeba uważać, aby nie przesadzić z dawką.
   Był już okropnie zmęczony, panujące wokół ciemności nie pozwalały mu jednak na zbudowanie, choćby prowizorycznego szałasu. Na szczęście noc, pomimo padającego przez chwilę ulewnego deszczu, nie była zimna. Usnął więc pod jakimś drzewem, jako podporę pod głowę wykrorzystując częściowo wystający z ziemi korzeń.

   Przez kolejne kilka dni drow zakładał sidła na zwierzynę, zbudował też sobie prymitywną pół - ziemiankę, pół - szałas drążąc w ziemi własnymi rękoma oraz przycinając gałęzie toporem.
Czas mijał mu leniwie. Rany drowa goiły się szybko, jednak ze względu na prymitywną formę leczenia, zostały po nich paskudne, szerokie blizny. W czasie leczenia jego wszystkie negatywne uczucia urzeczywistniły się w postaci wewnętrznego głosu, do którego drow szybko się przyzwyczaił i z którym często rozmawiał. Wiedział że ten głos, to nic innego, jak obudzona i pałająca chęcią mordu, najczarniejsza część duszy demona Azdrubala.
   Pewnego słonecznego poranka poczół się już na tyle dobrze, że postanowił zapolować na wilki i tym samym potrenować trochę. Poruszając się cicho pomiędzy drzewami, już po kilometrze znalazł pierwsze, interesujące go ślady leśnych drapieżników.

- Dobrze, jest ich conajmniej dziesięć, może nawet piętnaście sztuk...

Wygłodniałe wilki szybko zwęszyły "ofiarę", więc już po kilku minutach podążania ich śladem zauważył przemykające pomiędzy drzewami, szare sylwetki wilków.

- Hehehe, no to ścierwojady, zacznijmy taniec!

Z tymi słowami drow złapał oburącz swój topór i... Usiadł na samym środku polany, kładąc swoją broń na kolanach i wspierając się jednocześnie na niej swoimi masywnymi rękami. Wilki, widząc bierność ofiary, zbliżyły się na odległość kilku kroków zaledwie, tak aby nie dać mu szansy ucieczki.

- Tak psie krwie... Jeszcze trochę bliżej... No już prawie mnie macie...

   Trzy największe wargi rzuciły się prawie jednocześnie. Zaatakowały z trzech różnych stron, rozdziawiając jak na komendę pyski, aby wgryźć się w ciało ofiary...
Wszystko działo się w ułamkach sekund. Azdrubal podskoczył, robiąc jednocześnie pełny obrót. Jeszcze dwa wilki zdążyły skoczyć w kierunku mrocznego elfa. One też padły martwe, zanim berserker dotknął ponownie ziemi.

- Pięć wilków naraz!

Teraz już stał z założonym na ramię toporem. Pozostałe siedem wilków nadal krążyło wokół niego, czekając na najdrobniejszy błąd ze strony przeciwnika.
   Nagle jednak, wszystkie otaczające go drapieżniki podkuliły ogony i zaczęły uciekać, znikając z oczu Azdrubala równie szybko, co się pojawiły.

- Ki diabeł...

Nie zdążył dokończyć. Czując na plecach nagły powiew zimnego powietrza, obrócił się gwałtownie.
Tuż za nim, zwabiony zapachem krwi, pożerał właśnie truchło młody czarny smok.

- Wara od mojego mięsa! Sam sobie upoluj ścierwojadzie!

Krzycząc, brał już zamach i rozpędzał się, aby szybko zabić kolejnego potwora. Drow dobrze wiedział, że smocze mięso w przeciwieństwie do wilczego, nie nadaje się do jedzenia. Chciał zatem jak najszybciej pozbyć się nieproszonego na obiad gościa.
   Smok jednak zdążył się uchylić przed ciosem, wychodząc z ataku jedynie w lekkim draśnięciem na swej długiej szyi. Teraz rozwścieczony przerwaniem posiłku jaszczur przybrał swoją prawdziwą postać. Potęgę zaś obwieścił mrożącym krew w żyłąch rykiem. Transormacji jaszczura towarzyszył fetor zgniłych jaj, pomieszany z zapachem końskiego nawozu i siarki, który to spowodował u drowa nagły atak mdłości. Ocierając usta futrem jednego z zabitych wilków, Azdrubal spojrzał spowrotem w stronę poczwary.

- Na R'ahaliela! Prastary czarny smok... A ja nawet kolczugi na sobie nie mam!

Smok zaatakował plując strumieniem ognia. Azdrubal odskoczył tylko po to, by całym wysiłkiem odbić lecący niczym bicz, smoczy ogon.

- Twardy i szybki skubaniec...

Drow znowu odskoczył przed strumieniem ognia. tym razem jednak, błyskawicznie rzucił się w stronę atakującego smoka i trzymając oburącz topór, krótkim cięciem odchlastał mu ogon. Smok jednak, wogóle jakby tego nie zauważył. Obrócił sie błyskawicznie i trącił drowa łapą, jakby chciał odgonić muchę. Trafiony w ramię Azdrubal przeleciał siłą rozpędu kilka metrów, na swoje szczęście zatrzymując się na niskich i dobrze ulistowionych krzakach. Gdyby trafił na pień drzewa, pewnie już by nie zył. Kilka metrów dalej, smok właśnie zabliźnał swój ogon... Robił to o wiele szyciej, niż jakikolwiek znany Azdrubalowi kapłan. W każdym bądź razie, zanim drow wygramolił się z zarośli, smok miał dobrze zasklepioną bliznę, zamiast obficie krwawiącej rany.

- Dobra, to ja też mam dla ciebie niespodziankę śmierdząca jaszczurko!

W tej chwili "Śpiew Demona" zalśnił czerwoną poświatą, bijącą z wyrytych run. Demon siedzący w drowie obwieścił swoją obecność rykiem, którego ujście znalazł w ustach Azdrubala.. Wszystkie świerze blizny na ciele drowa zaczerwieniły się pod wpływem ciśnienia krwi.

- SZAAŁ BERSERKERAA!

   Z takim okrzykiem rzucił się wprost na smoka. Z trzymanym oburącz, w pewnym uchwycie i robiącym zamach toporem, który jarzył się teraz wściekle czerwoną poświatą...
   Dyszący ciężko po przebytej walce Azdrubal siedział, opierając sie o martwe cielsko smoka.
Po dotarciu do szałasu, kiedy wilcze mięso piekło się już na ogniu, Azdrubal zaczął obrabiać przywleczony ze sobą smoczy łeb. Najbardziej interesowała go żuchwa, ze względu na zęby, które idealnie nadawały się na noże i sztylety.
  Po chwili spędzonej na dokładnym obejrzeniu poszczególnych kłow, drow wybrał jedynie dwa najokazalsze zęby w dolnej szczęce smoka.
Dokładnie obrał kość z odpornej na ogień skóry, po czym wrzucił ją do ognia. Nie przejmując się resztą pozostawionej czaszki, Azdrubal zajął się zjadaniem pieczonego mięsa. Kiedy najadł się do syta, zasnął przy dogasającym już ogniu.
Rano obudziły go jakieś dziwne odgłosy.

Czyżby drwale zapuścili się tak głęboko w las?

Zaciekawiony drow postanowił podkraść się do miejsca, z którego dało się słyszeć odgłosy rąbania siekierą. Kiedy zbliżył się do polany, na której trwały gorączkowe prace, jego oczom ukazał się niecodzienny widok. Drwale, cieśle i cała masa wszelkiej maści rzemieślników, uwijała się z pracą w szaleńczym tempie. Zapewne chcieliby już dawno odpocząć, jednak trzask bata nad głowami skutecznie mobilizował do dalszej pracy... Smagani nahajami ścinali drzewa, budowali szałasy, wreszcie łączyli pozostawione wysokie buki i dęby sznurowymi pomostami. Jednak największym zaskoczeniem dla drowa była stojąca na środku polany grupa postaci...
Zobaczył Tashlarę, Kardiona, O'gelendara i kilka innych postaci, których nie udało mu się rozpoznać. Wiedziony ciekawością, postanowił ujawnić swoją obecność.

- Hej, a tutaj co się do diabła dzieje?

Cała grupa stojących postaci równocześnie wyciągnęła swoją broń. Stojąca najbliżej Tashlara odezwała się do obcego.

- A ty kto? Życie ci niemiłe, czy po prostu głupcem jesteś, że nachodzisz nasze włości bez pozwolenia?

Azdrubal stanął jak wryty. Postanowił jednak zabawić się odrobinę...

- Wasze włości?! A to niby jakim prawem Tashlaro, co?

Tym razem to najemniczka patrzyła na drowa zaskoczona. Nieufnie, ale też z odrobiną ciekawości. Azdrubal wiedział jednak, że ta ciekawość będzie niczym dla żądzy krwii, jeśli drow przesadzi z naigrywaniem się z Tashlary...

- Kim jesteś i czego chcesz?
-Tashlaro, a imię Azdrubal mówi ci cos?
- Azdrubal?! Nie wierzę, że to mógłbyś być ty!
-Ostatni raz widzieliśmy się w BG w dniu, kiedy umarł Drizzt...


Słysząc to, najemniczka opuściła broń. Patrząc na własne buty, wyszeptała:

- Azdrubal... Imię jak alfabet... Wielki wojownik, kiedyś nauczyciel i obrońca wszystkiego, co dobre. Banita, wreszcie mordera i szaleniec, który zbeszcześcił nawet  świątynię Isaela. Kim jesteś teraz przeklęty?
-Hahaha! Dobrze to ujęłaś drowko! Jestem tym, który zabija dla samej przyjemności. Nie zależy mi już na niczym, co istnieje na tym padole.


Mówiąc to, Azdrubal chwytał juz za rękojeść swojego topora, gdyż sądził że teraz będzie musiał się bronić przed zebranymi na polanie zbrojnymi...

-Więc nadajesz się do nas, jak ulał! Pewnie mnie poznajesz, jestem O'gelendar, obecnie herszt tej bandy. Natomiast to, co widzisz, to nasza osada... Osada zdrajców, morderców, gwałcicieli! Tutaj każdy jest sobie panem. Wspólnotą jesteśmy tylko pod jednym względem. Pałamy żądzą mordu i po to łączymy się w walce!

Milczący do tej pory Kardion również postanowił wtrącić swoje trzy grosze do rozmowy.

- Nie zapominaj o jednym, O'gelendar! Musi nam przyżec jedno, że będzie w każdej bitwie, czy to obronnej, czy jako agresor. Ma walczyć z nami ramię w ramię!
- To cóż to za gildia O'gelendarze, że każdy sobie panem?
- Nie jesteśmy gildią Azdrubalu. Jesteśmy zbieraniną morderców i zbrodniarzy. Naszym jedynym celem jest zabijanie!


Azdrubal spojrzał niepewnie na O'gelendara. Widział w jego oczach ten sam błysk, który spotykał zawsze, ilekroć widział własne odbicie. Rozejrzał się po osadzie. Smagani biczami niewolnicy nie mieli żadnych szans na złapanie oddechu, czy choćby napicie się wody, aby ugasić pragnienie.

- A co mi tam! Gdzie mam podpisać?
-Twoim podpisem będziem pierwsza stoczona walka... A potem setki kolejnych walk! Każda kropla krwi którą przelejesz, będzie dowodem, żeś jednym z nas.


Wieczorem prace nad osadą zostały ukończone. O'gelendar postanowił nazwać ją osadą Razgriz. Smagani cały dzień batami niewolnicy w dużej części nie dożyli wieczora. Jednak najwytrwalszych budowniczych którzy przeżyli, O'gelendar wynagrodził w wyjątkowy, zaszczytny sposób. Pozwolił im zapisać się na pierwszych kartach kronik osady:
"Wchodząc na teren osady, pierwszym widokiem dla twoich oczu są wiszące, nagie ciała jej budowniczych, którzy swoją wytrwałością zasłużyli na to, aby inni ich podziwiali..."

Ostatnio edytowany przez Azdrubal (2006-07-29 11:09:19)


Kiedyś kochałam... Teraz walczę. Kiedyś chciałam żyć... Teraz zabijam.



http://img175.imageshack.us/img175/6228/adahalnowysygnkopialb7.jpg

Offline

 

#8 2006-07-29 16:32:24

 Azdrubal

Śpiew Demona

Zarejestrowany: 2006-06-19
Posty: 320
Punktów :   

Re: "Wojownicy IV Ery"

CZĘŚĆ VIII - Ostatnie tchnienie

Ich pojawienie się zachwiało równowagą sił w Lotharis. Ich działania wprowadziły totalny chaos... Ich żądza mordu oraz brak jakichkolwiek zasad w walce rozsławiły Razgrizów. Zbieranina banitów, pod dowództwem kolejnych hersztów okryła się złą sławą. Pojawiali się zwykle pod osłoną nocy, znikając przed wschodem Słońca i pozostawiając po sobie jedynie pogorzelisko. Każdy kto ich spotkał, musiał zginąć, nie pozostawiali świadków. Zabijali, grabili i niszczyli wszystko, co spotkali na drodze. Nie mieli litości zarówno dla wojowników, jak i dla niemowląt. Raptem kilkunastu morderców rzuciło cień na całą krainę...
Z czasem nazwano ich Zjawami Razgriz, upiorami nocy...
Czasem atakowali całą bandą, czasem wypuszczali się zaledwie w kilka osób. Jednak o tym wiedzieli tylko oni. Atakowali znienacka, bez ostrzeżenia, bez honoru. Nawet takie potęgi Lotharis jak Twierdza Przymierza, czy Błękitna Gildia, poczuły zimną stal na swoich gardłach... Usłyszały szyderczy śmiech opętanych mordem Zjaw. Kiedy stanęli pod niezdobytymi do tej pory murami Błękitnej Gildii, mistrzyni wyśmiała ich. Kiedy następnej nocy skrytobójczo zamordowali kilkunastu błękitnych, Valkiria zmuszona była prosić o rozejm.... Nie bali się nikogo ani niczego. Nie zwracali uwagi na śmierć swoich towarzyszy, nie znali litości w walce.
   Pewnego wieczoru, Tashlara wraz z Kardionem i Azdrubalem wybrała się kolejny raz na nocne łowy. Odziani w szare płaszcze, podkradli się pod bramy niewielkiej gildii – Pandemonium. Mury gildii nie były wysokie, z łatwością więc wspięli się po popękanym, ceglanym murze na wysokość zaledwie kilku metrów. Zgodnie z przyjętą zasadą, zaczęli od koszar gildii, mordując po cichu większość ze śpiących wojowników.
   Azdrubal, kiedy tylko pozwalał mu na to czas i okoliczności, oddawał się swojemu ulubionemu zajęciu – używając rytualnego sztyletu zrobionego ze smoczego kła, wycinał serca swoim ofiarom. Jednak ze względu na to, że „dawcy serc” musieli żyć w czasie wycinania serca, drow mógł pozwolić sobie na to jedynie wobec ostatnich żyjących przeciwników, kiedy miał już pewność, że ich krzyków nikt nie usłyszy.
   Pandemonium było niewielką formacją, liczącą zaledwie dwudziestu członków, Zjawy nie miały więc problemów z pokonaniem pozostałych, nie zabitych w czasie snu wojowników gildii. Ostatnich trzech zjawy przeniosły do lochów gildyjnych. Kiedy przykuli swoje ofiary do ścian, zabrali się do czynności zwanej przez siebie „Zbieraniem Trofeów”.
Jako że panie mają pierwszeństwo, Tashlara zaczęła podchodzić kolejno do skutych mężczyzn – elfa, krasnoluda i orka. Bez żadnych oporów odcinała każdemu z nich przyrodzenie. O ile na ustach Tashlary malował się uśmiech, to jeńcy krzyczeli przeraźliwie, a w chwilę potem znów tracili przytomność. Teraz trzeba było się spieszyć, aby Azdrubal mógł wygiąć im serca, zanim wykrwawią się od zadanych ran. Kardion miał najmniej pracy – odcinał szybko każdemu wojownikowi tylko lewe ucho. W czasie, kiedy Kardion powiększał swoją kolekcję, zaniepokojona nagle czymś Tashlara wyszła z celi znikając im z oczu.
   Azdrubal nie zwrócił na zachowanie najemniczki zbytniej uwagi. Teraz przyszła jego kolej. Wyjął spod płaszcza sztylet i rozdarł koszulę pierwszego z torturowanych mężczyzn. Najpierw naciął skórę krasnoluda tak, aby linie cięcia ułożyły się w runę – symbol bólu.
Po chwili z mistrzowską wręcz precyzją zaczął wycinać starannie serce z piersi khazada. Demon siedzący w głowie drowa ucztował tą chwilę. Sycił się zapachem krwi, okrutnym rytuałem, wreszcie bólem ofiary. Po chwil drow trzymał w ręce ciepłe, ociekające krwią i drgające jeszcze serce krasnoluda, które po chwili schował do bukłaka ze smoczej skóry.
   Tak samo postąpił z pozostałymi dwoma jeńcami. W sumie kolekcja serc wzbogaciła się o kolejne trzy i liczyła teraz dokładnie czterdzieści cztery egzemplarze. Kiedy skończył, do pomieszczenia weszła Tashlara.

- Hej, w celi obok mamy jeszcze dwóch żyjących więźniów, bawimy się dalej?
-Nie. To nie są wojownicy, ich organy nie mają znaczenia. Wbij im miecz w bebechy, niech się wykrwawiają i tyle.


   Wycierający starannie swój sztylet Azdrubal miał rację. Organy osób, których nie pokonali w walce, nie miały dla Zjaw żadnej wartości jako trofea. Tym razem jednak Azdrubal spojrzał za wychodzącą Tashlarą.

- Hmmm, to dziwne Kardion, że nie zauważyliśmy tych więźniów po drodze. Tashlara poszła przecież w kierunku wyjścia.
- Eee, przesadzasz Azd. Ciemno jest i tyle, to mogliśmy nie zauważyć.
- Racja, przecież nieśliśmy swoje owieczki na rzeź.
- No widzisz. Dobra, koniec myślenia. Nic tu po nas, zbierajmy złoto i wynośmy się stąd.


Nie czekając na odpowiedź, Kardion ruszył w tym samym kierunku, co chwilę wcześniej Tashlara. Azdrubal podążył w milczeniu za nim. Ich nocne łowy dobiegły końca.

***************************************************************************

- Nie umieraj! Słyszysz?! Nie rób mi tego!
- Nadeszła moja kolej... Już nic na to nie poradzisz...
- Błagam, żyj!


Po jego policzku spłynęła jedyna w jego życiu łza. Cały był we krwi. Starając się własnymi dłońmi zatamować jej ranę. Za swoimi plecami usłyszał niski głos.

- To na nic. Jej już nic nie uratuje.
- Zamknij się Kardion! Ona musi żyć!
- Już za późno drowie, słyszysz?!
- Nie! Nic nie rozumiesz?! To jest jedyna osoba, którą naprawdę kocham!


Chwila ponurej ciszy... Poczuł na ramieniu kobiecą dłoń.

- Przepraszam... Gdybym wiedział, że to ona...
- To moja wina Tashlaro! Nie mogłaś wiedzieć.


   Przykuta do ściany łańcuchami, wisząca dziewczyna zakaszlała krwią. Nie mogła się zasłonić, więc zmieszana z posoką ślina znalazła się na twarzy stojącego naprzeciw niej drowa. Azdrubal nawet tego nie zauważył. Wpatrywał się w nią w milczeniu. Wiedział, że dziewczyna nie ma najmniejszej szansy.

- Cieszę się, że cię spotkałam Azdrubalu... Mam nadzieję, że kiedyś... Że w innym wcieleniu i czasie znajdziemy się znowu...
- Nie mów tak Ylien! Jesteśmy ze sobą teraz. Będziesz żyć, rozumiesz?!


   Nie słyszała. Z powodu utraty krwi znowu straciła przytomność.

- Azdrubal! Weź się w garść! Jesteś Zjawą, a nie płaczliwym kochasiem!

Drow stanął na wprost Kardiona. Patrząc spod przymrużonych oczu, ukradkiem wyjmował spod płaszcza rytualny sztylet... W celi panował niemalże nieprzenikniony mrok, tak więc ani Kardion, ani Tashlara nie byli w stanie zobaczyć, że Azdrubal powolnymi ruchami ujmuje w dłoń śmiercionośne narzędzie.

- Nie rób tego ukochany...Proszę, posłuchaj Kardiona i nie załamuj się w tych ostatnich dla nas chwilach. Chodź do mnie, chcę cię poczuć ten ostatni raz.
- Ylien, ja...
- Nic nie mów... Żegnaj.
- Ylien, nie!


   W ostatniej chwili, ostatnim tchnieniem Ylien, Azdrubal przywarł ustami do jej ust w nadziei, że w jakiś sposób przedłuży jej życie, choćby o sekundę.
Nie udało się, pocałunek był pożegnaniem Ylien i Azdrubala. Dwie związane ze sobą wieczność dusze rozpoznały się od razu w chwili, kiedy Azdrubal pojawił się w drzwiach celi, w której Tashlara znalazła dwie więzione przez gildię Pandemonium elfki.
  Gdyby drow pojawił się chwilę wcześniej, najemniczka nie zdążyłaby rozciąć brzucha Ylien. Teraz jednak było już za późno. Ylien wykrwawiła się na śmierć. Jej dusza opuścił ciało, a za nią podążyła dusza Azdrubala, opuszczając ciało drowa. Tak, jak w każdym poprzednim wcieleniu, dusze Azdrubala i Ylien zgubiły siebie, nie potrafiąc utrzymać więzi miłości.

- Co mu się stało?
- Nie... Nie żyje.
- To widzę, ale jak?!
- Nie wiem Kardion! Ale to chyba przez nią....
- Skoro tak, to zostawmy ich razem.


Kardion wraz z Tashlarą opuścili lochy gildii, które stały się grobowcem dla Azdrubala i jego ukochanej.


Kiedyś kochałam... Teraz walczę. Kiedyś chciałam żyć... Teraz zabijam.



http://img175.imageshack.us/img175/6228/adahalnowysygnkopialb7.jpg

Offline

 

#9 2006-07-30 12:35:27

Fangorn

Veańczyk

3601183
Zarejestrowany: 2006-07-22
Posty: 824
Punktów :   

Re: "Wojownicy IV Ery"

O kurcze troche tego jest. Prawie jak książka


http://img91.imageshack.us/img91/7809/fangorn2ur4.jpg

Offline

 

#10 2006-07-30 12:41:59

 Azdrubal

Śpiew Demona

Zarejestrowany: 2006-06-19
Posty: 320
Punktów :   

Re: "Wojownicy IV Ery"

"prawie" robi wielką różnicę... Za mało tego, żeby wydać, za dużo żeby na kompie czytać...


Kiedyś kochałam... Teraz walczę. Kiedyś chciałam żyć... Teraz zabijam.



http://img175.imageshack.us/img175/6228/adahalnowysygnkopialb7.jpg

Offline

 

#11 2006-10-19 11:22:41

Gaja

Kraina

Zarejestrowany: 2006-06-18
Posty: 55
Punktów :   

Re: "Wojownicy IV Ery"

Musiałem zalogować się jako kraina, bo forum nie pozwala na pisanie jednego posta pod drugim... - Azdrubal

Ostatnio edytowany przez Gaja (2006-10-19 11:22:59)

Offline

 

#12 2006-10-19 11:24:39

 Azdrubal

Śpiew Demona

Zarejestrowany: 2006-06-19
Posty: 320
Punktów :   

Re: "Wojownicy IV Ery"

Więc tak:
1. Opowiadanie "Wojownicy..." przeżywa obecnie reload - zmieniam to co już jest, czyli w rozbudowuję istniejące rozdziały (zmiany wprowadzę w innym kolorze, żeby można było łatwo znaleźć) - np. w pierwszym rozdziale, w trakcie ucieczki Polona z palącego się domu dodam przygodę z trollem.
2. Dodam jeden albo i dwa zaległe rozdziały, na które do tej pory nie miałem czasu, a z uwagi na swoją wagę powinny się znaleźć w opowiadaniu...
3. W planach między innymi:
a). Rozdział "Twierdza Przymierza" oraz "Oblężenie BG".

Już teraz zamieszczam fragment zmian, oto i on:

Znudzony wartownik wyszedł na kolejny nocny obchód. Ziewając szeroko, zarzucił na siebie gruby, niebieski płaszcz podbity baranią skórą.

Wychodząc w tak mroźną noc trzeba uważać, żeby się nie przeziębić...

Jak przy każdym wyjściu na zewnątrz, tak i tym razem przypomniał sobie słowa swojej matki nieboszczki.

Widzisz matulu? Z prostego chłopaka wyrosłem na mężnego rycerza! Zawsze mi powtarzałaś, że z mojego zamiłowania do machania mieczem nic nie będzie, a tu zobacz! Jestem rycerzem największej i najpotężniejszej gildii w całym Lotharis! Mam co do garnka włożyć, moja Mirgen niedługo mi dziecię urodzi... Chciałbym żeby to był syn, którego wychowam na takiego samego wojownika, jak ja!
Mirgen mówi, że to na pewno syn będzie, a ja jej wierzę!
Matulu, mój syn tak samo jak ja będzie walczyć za Błękit. Może nawet zostanie paladynem stojącym wiernie u boku mistrza gildii w jego osobistej świcie?
Ale to dopiero za kilkanaście lat, teraz ja jestem wielkim szczęściarzem, bo mam kochającą żonę, mam dach nad głową i najspokojniejszą służbę z możliwych. Bo kto byłby na tyle głupi i odważyłby się zaatakować Błękitną Gildię u jej bram?


Pogrążony w rozmyślaniach wartownik po raz kolejny przemierzał wydeptaną w śniegu ścieżkę, odbijając kolejne ślady swoich ciężkich zimowych butów na śnieżnym puchu. Świecące jasno światło Księżyca odbijało srebną poświatę na pokrytych szronem drzewach Gaju Motyli. Wartownik od niechcenia spojrzał w stronę kwater wojowników. Przypruszone śniegiem okiennice kontrastowały z murami gildii niczym połyskujące oczy olbrzymiego pająka.
Bezimienny strażnik pęłniący służbę "Ku chwale Błękitu" naprawdę był szczęściażem... Zapewne nawet nie zdążył zrozumieć, że umiera.
Wirujące ostrze wykonanego ze smoczego kła sztyletu przecieło z cichym świstem mroźne powietrze i wbiło się precyzyjnie w szyję szczęściarza.
Z pomiędzy pobliskich drzew wyłoniła się powoli postać w czarnym płaszczu, a zaraz za nią kilkanaście kolejnych, tak samo odzianych. Postać przykucnęła przy leżącym na wznak, martwym ciele wartownika i jednym szybkim ruchem wyrwała sztylet z jego szyi.
Postać wyprostowała się i spojrzała na zakrwawione ostrze. Odchyliwszy kaptur, Azdrubal oblizał ciepłą krew na sztylecie.
Inne Zjawy przywarły bliżej muru, część z nich zarzucała już liny na mury Błękitnej Gildii, reszta natomiast ruszyła szybkim krokiem w stronę pozostawionej przez wartownika samopas, otwartej bramy, aby zaatakować równocześnie z dwóch stron i pomieszać tym samym szyki ewentualnym obrońcom.
Tuż obok przemknęła Azdrubalowi znajoma sylwetka O'gelendara. Drow uśmiechnął się sam do swoich myśli.

Zatem zaczęło się... [...]


Kiedyś kochałam... Teraz walczę. Kiedyś chciałam żyć... Teraz zabijam.



http://img175.imageshack.us/img175/6228/adahalnowysygnkopialb7.jpg

Offline

 

#13 2006-10-24 00:11:37

Khhagrenaxx

Szlachcic Słowa!

9636309
Skąd: Racibórz/Wrocław
Zarejestrowany: 2006-06-16
Posty: 430
Punktów :   
WWW

Re: "Wojownicy IV Ery"

Jak to samolub - czytałem "tylko" te części, w których pojawiałem się ja

Świetna robota;)


Jak podaje Życie na gorąco...
http://www.wojownicy.imro.pl/forum/images/signatures/153428610449008427e157.jpg
Sherwett Hasyss

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.wsadzimierz.pun.pl www.forumpetparty.pun.pl www.jensenacklesforum.pun.pl www.mazdatuning.pun.pl www.smoki-gra.pun.pl